EuroTrip 2011
Przebyte km : 4 000
Przebyte państwa : 7
Liczba osób : 4
Okres : 16 dni Wrzesień 2011
Trasa :
- Chorzów > 470 km
- Praga (Czechy) > 400 km
- Monachium (Niemcy) > 100 km
-Garmisch-Partenkirchen (Niemcy) > 70 km
- Innsbruck (Austria) > 330 km
- Venezia (Włochy) > 300 km
- Pula (Chorwacja) > 400 km
- N.P. Krka (Chorwacja) > 60 km
- Trogir (Chorwacja) > 30 km
- Split (Chorwacja) > 260 km
- N.P. Plitwickie Jeziora (Chorwacja) > 530 km
- Wiedeń (Austria) > 370 km
- Liptovsky Mikulas (Słowacja) > 200 km
- Chorzów (Polska).
Trasa :
- Chorzów > 470 km
- Praga (Czechy) > 400 km
- Monachium (Niemcy) > 100 km
-Garmisch-Partenkirchen (Niemcy) > 70 km
- Innsbruck (Austria) > 330 km
- Venezia (Włochy) > 300 km
- Pula (Chorwacja) > 400 km
- N.P. Krka (Chorwacja) > 60 km
- Trogir (Chorwacja) > 30 km
- Split (Chorwacja) > 260 km
- N.P. Plitwickie Jeziora (Chorwacja) > 530 km
- Wiedeń (Austria) > 370 km
- Liptovsky Mikulas (Słowacja) > 200 km
- Chorzów (Polska).
+ 480 km, na jeżdżenie po mieście i błądzenie
*Kilometry są podane w przybliżeniach.
Wstęp
Witam ponownie, nadszedł czas by podbić większą część
Europy, tak aby wypad nie kosztował nas zbyt wiele, było upalnie i równie
wspaniale jak w poprzednich naszych tripach. Wielkie szukanie, gdzie? Co? Jak?
Gdzieś może blisko ? Hmm Znowu Słowacja ? Owszem czemu nie, ale jednak troszkę
staje się to nudne, trzeba zobaczyć i przeżyć coś niezwykłego ! Wiele osób
mówi, że jest takie miejsce w Europie, że wjeżdżając w ten kraj od razu się w
nim zakochujesz, kraj ten niedawno co wywalczył niepodległość i zakończył
wszelkie wojny domowe, coś takiego swojskiego polskiego i taniego. Nadal nie wiecie
co to za kraj ? My ja wam podpowiem.. Bałkański, jeden z najstarszych, leży nad
Adriatykiem z jedną z lepszych plaż kamienistych. Tak, to Chorwacja. Szukanie
noclegu, to nie wiarygodne, jak noclegi w apartamentach, domkach są niezwykle
tanie. Ale bez sensu jechać jest w jedno
miejsce „po byczyć się” i wrócić, może by tak coś po drodze zwiedzić. Hmmm..
Najpierw poinformuje moich znajomych. Mamy lipiec, może trochę i za późno na
planowanie większego wyjazdu ale miejsca jeszcze są na wrzesień to czemu nie.
Jak zwykle ochotników wiele, ale tu problem tkwił że w tak krótkim tempie nie
nazbierają tyle pieniędzy, albo nie chcą wydać całej wypłaty na wyjazd. Ja taki
jestem chce, marze to realizuje swój plan. Na pierwszym miejscu oczywiście
poinformowałem kolegów z poprzedniego wyjazdu : Mariusza i Mateusza, niestety
fotograf odpadł : studia, egzaminy, sesje, poprawki. Został Mariusz, No i oczywiście moja
partnerka Kinga. W trójkę ? Może być i tak, ale Mariusz był w początkach nowego
swojego związku z koleżanką z Pracy, Sylwią, oczywiście mowa tutaj o Śląskim
Wesołym Miasteczku. Może jednak w czwórkę ? Zaproponowałem to, że to świetny
pomysł i sposób na bliższe poznanie się na wspólnym wyjeździe. Początkowo
odpowiedź była pozytywna, ale nie pewna, a tak naprawdę to w sumie
dowiedzieliśmy się o ilości osób dzień przed samym wyjazdem, radocha
niesamowita, jak się dowiedzieliśmy, że jednak jedziemy w czwórkę i to w ostatniej
chwili, więc do naszej Ekipy dołącza kolejna osoba niestety tym razem bez
Mateusza, więc EKIPA Z CrewTrip na wyjazd EuroTrip2011 bo tak uprzednio został
on nazwany liczy 4 osoby. Patryka czyli
mnie i Mariusza znacie z wcześniejszych wyjazdów, Kingę - kochanie Patryka,
wspomnianą w poście opisujący trip po Budapeszcie, chętną na wszelkie wyjazdy, żądana
przygód oraz Sylwie partnerkę Mariusza, niezwykle szalona dziewczyna, która
jest podjąć wszelkie wyzwania jakie przejdą jej przez myśl. Nie ma jak kobiety
w takim wyjeździe o wszystkim pomyślą i wspomogą w trudnych chwilach.
Powracając do Lipca, domek wyszukany za niewielkie pieniądze, niemal, że nad
samym Adriatykiem ale o tym później. Trasa ? hmm, więc co zwiedzamy po drodze ?
Jedziemy przez Węgry, najprostsza i najkrótsza trasa, tamtędy najczęściej
ludzie jadą swoimi samochodami do Chorwacji, ale dla nas to zbyt banalne, dawno
nie byłem w Niemczech a moim marzeniem było zobaczyć Alpy, ok to idziemy w tą stronę,
co dalej, po drodze mamy czeską Pragę. Patrzymy na mapę, dalej.. hmmm Venezia ?
Tak ! To jest to, i zjazd do Chorwacji, ale.. Ciekawe jak wygląda rzymski amfiteatr,
przecież niegdyś Chorwacja należała do cesarstwa rzymskiego ciekawe czy się
znajdują tam takowe. Odpowiedź brzmi.. Oczywiście, że tak na Istrii w mieście
Pula. To co ciekawego można zobaczyć w Chorwacji, na pewno Park Narodowy Krka i
Plitwickie Jeziora. Wcześniej wspomniany nocleg mieści się w Trogirze a
konkretnie Górny Okrąg, więc Krka mamy po drodze, a plitwickie jak będziemy wracać,
to przez Słowenie do Wiednia no i tradycyjnie termalne na Słowacji. Ok więc w drogę.
Dzień 1. – Nadszedł w końcu ten dzień
Most Karola w Pradze |
Wiadomo do jakiegokolwiek wyjazdu najgorszym elementem jest
oczekiwanie na wyznaczony termin, szybko minęło nastąpił Wrzesień. Wyjazd
dokładnie miał mieć miejsce 6 września by spokojnie pozwiedzać i mieć czas na
dojazd do Chorwacji na 8 września. Nie wytrzymaliśmy tej presji i już w
Niedziele, zebraliśmy się u mnie w domu wieczorem by móc już w nocy z 4 na 5 wyjechać.
Druga w nocy pobudka o trzeciej wyjazd, w takich godzinach najlepiej się wyjeżdża,
drogi puste, a chcieliśmy spokojnie na godzinę 8 dotrzeć do Pragi. Wszystko
przygotowane, zapięte na ostatni guzik, winietki wcześniej kupione naklejone na
autko, auto spakowane, aparaty gotowe, tym razem zaopatrzyliśmy się w GPS, wiec
w drogę. Wyruszyliśmy według planu o godzinie 3. Autostrada non stop, spokojna
droga. Wtedy to było takie dziwne uczucie, ze chcemy już tam być, chcemy już
wszystko zobaczyć, uczucie nie opisania. Nagle minęliśmy napis Praga –
widzieliśmy tylko czerwone dachy, tak to najbardziej charakteryzuje te miasto
wszystkie dachy są czerwone niesamowity widok. Zaraz szukamy w stolicy Czech czegoś,
co moglibyśmy również powiedzieć o tym mieście, że jest najpiękniejszą stolicą
w Europie jak głoszą legendy. Niestety nic nie przebije, przynajmniej moim skromnym
zdaniem Budapesztu. Fakt faktem Praga to również piękne miasto. Parking? Może
jakiś punkt orientacyjny by się potem nie zgubić. Rzeka, to najczęściej
rozpoznawalne miejsce każdego miasta, rzeka w pewnym sensie stanowi punkt
orientacyjny wielkiego miasta. Praga leży nad rzeka Wełtawa, więc nie było
problemu i zaparkowaliśmy zaraz przy brzegach Rzeki. Po wyjściu z auta czas się
zorientować to gdzie i jak, wcześniej wyposażyliśmy się w przewodnik po Pradze
z mapką no i oczywiście wcześniej wałkowane strony internetowe, co warto, co
nie. Mieliśmy mało czasu by zostać w Pradze dwa dni i podziwiać wszystko a poza
tym byliśmy już napaleni na to by jechać dalej i zobaczyć jeszcze więcej. Najbardziej
godnym miejscem w Pradze i stawianym na pierwszym miejscu do zwiedzania jest w
czeskiej Pradze jest Stare Miasto, to tam właśnie jest najwięcej zabytków,
deptak, sklepy, kościoły, więc nasz cel był ku temu miejscu. Ale podstawowym
elementem jest przejście najstarszym mostem Karola, ten ma prawie 500 m
długości o 10 m szerokości oraz ok. 600 lat do roku 1741 był jedynym mostem na
Wełtawie. Najbardziej charakteryzującymi elementami mostu są figurki przedstawiające
świętych ludzi, jest ich, aż 31 na całej długości mostu. Następny etap to rynek
starego miasta, serce Pragi. Ratusz, rezydencje kupców i pałace książęce oraz
dwa kościoły św. Mikołaja i Tyński, spoglądają z góry na masywny współczesny
pomnik narodowego bohatera, Jana Husa. Charakteryzującym elementem Ratusza jest
zegar, który mówi więcej o gwiazdach niż o aktualnym czasie. Można również
wjechać windą na sam szczyt i oglądać panoramę Pragi. Od razu skorzystaliśmy z
okazji i wjechaliśmy na są górę, ale mieliśmy pecha, bo była to godzina 12.
Dlaczego pecha? W Pradze o godzinie 12 wszyscy stoją w jednym miejscu patrzą
się w stronę ratusza gdzie pan gra na trąbce, a całe miasto wyje syrenami
alarmowymi, okropny dźwięk.
Muzeum figur woskowych w Pradze |
W Pradze
znajdują się liczne muzea, między innymi: Muzeum figur woskowych, Muzeum
Marionetek czy muzeum Alfonsa Muchy – cokolwiek to znaczy, to tylko imię, po
prostu słynny czaski malarz. Myśmy zdążyli zwiedzić tylko muzeum figur
woskowych, w sumie nic ciekawego, aczkolwiek bardzo starannie wykonane figury
znanych ludzi, czy postaci z bajek i filmowych m.in. Jak Paweł II, Michael
Jackson, Stalin czy Adolf Hitler. Naprawdę w starym mieście jest tak wiele do
zwiedzania, aż szkoda to opisywać trzeba po prostu tam jechać i to zobaczyć na
własne oczy. Czas na Nowe Miasto. Między Starym a Nowym Miastem znajduje się
mały park, głowie młodzież przesiaduje na ławkach paląc szisze albo jointy bez
żadnej krępacji, nic dziwnego w Czechach palenie i posiadanie Marihuany jest
legalne ! Dla nas Polaków to dziwny widok z wiadomych względów.. Marihuano
przybądź do Polski! W Nowym Mieście też jest dużo do zobaczenia, najbardziej
nas zainteresował tańczący dom. Piękny nowoczesny budynek o niestandardowych kształtach.
Nowe miasto zupełnie odbiega od reszty, wszystko nowoczesne, ładne i zielona
trawka. Po długim, meczącym i zarówno udanym dniu czas ruszyć dalej w trasę,
zmęczeni, czas się przespać, tylko gdzie? Spokojnie znajdziemy najbliższa
stacje i się wyśpimy w Aucie. Ze znalezieniem samochodu nie było problemu.
Wyjazd z Pragi… Dalej Niemcy.. Przed granicą z Niemcami.. Jest stacja! Zatrzymujemy
się. Jak tu dziwnie, szaro, buro i ponuro? Zaparkowaliśmy wśród ciężarówek i
zaraz obtoczeni prostytutkami, nie tak nie może być! Jedziemy dalej.. Dam rade Red
Bull i jedziemy dalej. Granica z Niemcami, znowu padają słowa Niymcy, Niymcy,
Ja, Ja.. Sznela. Po 50 km zatrzymujemy się na parkingu z ubikacjami, jedyne, co
z tego pamiętam to było okropnie zimno, ale za to miłe i przyjemne miejsce. Jak
nam wiadomo znajdowaliśmy się niedaleko Bawarskich Lasów, gdzie występują
niedźwiedzie, co mówiły o tym znaki ostrzegawcza na drogach. Pierwszy nocleg w
życiu w aucie czas rozpocząć, jest godzina 23.
Dzień 2. - To, co robimy?
Granica Czechy-Niemcy |
Wstaliśmy około godziny 3, konkretnie nie pamiętam.
Rozciągnąć się i jechać w stronę Monachium. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji
benzynowej, by wziąć prysznic, odświeżyć się i zjeść coś. Jedziemy dalej.
Monachium Wita. Więc co tu robić godzina 6 rano, na ulicach jedni idą do pracy
a drudzy zmierzają pijani lub na kacu do domu, po imprezie. Bardzo ładne
miasto, pewnie dużo do zwiedzania, ale nie mieliśmy ochoty zwiedzać, wychodzić
nawet z samochodu było trudno cokolwiek znaleźć. Jedyne, co odwiedziliśmy to McDonalda,
ale był otwarty od godziny, 8 więc na parkingu przymknęliśmy na chwile oczy,
ale nie chciało nam się dłużej czekać na otwarcie, więc wyruszyliśmy dalej na
południe. A konkretnie Garmisch-Partenkirchen. Tak, czym bliżej tym coraz
większe pagórki, było widać, szczyty, było pięknie i niesamowicie. Tak to Alpy!
Cos pięknego i niesamowitego. Dotarliśmy do celu! Parking w jakimś
orientacyjnym miejscu. Autko zaznaczyliśmy na GPS, już zupełne inny klimat,
taki górski, ale nieco inny niż nasz Polski czy Słowacki. Nas interesowały
skocznie narciarskie i najwyższy szczyt Niemiec Zugspitze (2962 m n.p.m.).
Na początek jednak pozwiedzać troszkę miasta, kupić pamiątki, porozglądać się.
Pierwszy lepszy sklep z pamiątkami… Bach, Polak, troszkę dziwny człowiek.
Prowadzi sklep, w sklepie pije piwo na oczach klientów i częstuje papierosami.
Mówił dziwnym językiem jak by staropolskim, albo nie bardziej takim z kujaw. Mówił,
że mieszka tutaj od 30 lat a w samym mieście mieszka 50 Polaków. Dał nam wiele
rad i cennych informacji, co możemy zwiedzić i zobaczyć, gdzie nocować. Facet,
gadał i gadał nie umiał się nagadać. Ale było miło i sympatycznie. Szukaliśmy
noclegów, niestety bez skutku. Byliśmy nawet w jakimś rodzinnym domie, że niby
miał być hotel, obtoczeni kupą dzieciaków mówiących po niemiecku.. ohh jak ja
nie cierpię tego języka, w końcu zadzwoniły do osoby odpowiedzialnej za ten
burdel, powiedział, że będzie do 10 minut. Zrezygnowaliśmy zaraz po usłyszeniu ceny
100 € za nocleg. Ok, dajemy sobie spokój z noclegiem, coś się wymyśli. Po
zapoznaniem się z miastem czas zahaczyć o sklep. Kaufland, zakupy były udane 10
butelek waniliowej coca-coli i 12 opakowań napoju waniliowego w proszku oraz
cygaretki za 2 € 17 sztuk, Pall Pale. Czas na skocznie, ale gdzie one do
cholery są, Dojechaliśmy przypadkowo do pięknego miejsca pod samym szczytem
Zugspitze (2962 m n.p.m.) i wyciągami, niestety nie było nas stać na
skorzystanie z takich usług i wjechać kolejka na sam szczyt.
Najwyższy szczyt w Niemczech |
Parę fotek i
szukamy dalej. Jest! Udało się! Dotarliśmy do celu, mieliśmy szczęście akurat
prowadzony był trening skoczków i skakali na igielicie, my między czasie
odpoczywaliśmy, a następnie wspinaliśmy się na skocznie znaną nam tylko z Eurosportu,
kiedy to Małysz zdobywał swoje medale na turnieju czterech skoczni. Robił się
zmrok pora schodzić na dół. Jechać dalej i spać. To gdzie śpimy? W samochodzie
rzecz jasna. Ale słyszałem, że wokół jest pełno auto campingów, może tam? Ok no
to czas jechać. Ciemno, górskie, kręte drogi i miasteczko Mittenwald, wcześniej
szukałem w Internecie i wiedziałem, że tam znajdziemy jakieś schronienie.
Dotarliśmy do celu, piękny Auto Camping, po prostu marzenie, miejsce nie do
opisania, wyglądało to jak malutkie miasteczko za czasów średniowiecza, cena za
spanie w aucie to jedyne 50 €, więc szukamy dalej obok zaraz jest następny
camping troszkę uboższy, godzina 23 nikogo nie ma. Szlaban otwarty.. Oo jest i
człowiek, pytamy, więc go o koszty i jak to wszystko wygląda, mówi, że mamy
wjechać autem a przy wyjeździe zapłacimy około 40 € za spanie w samochodzie,
jeśli chodzi o prysznice to wrzucamy 50 centów do maszynki i możemy się kąpać. Postanowiliśmy,
więc umiejscowić się zaraz obok na parkingu tam iść spać i po kryjomu wykapać
się za 50 centów na campingowych prysznicach. Nie przejmując się tym, że w
Bawarskich lasach występują niedźwiedzie, wspomniane wcześniej. Było zimno, ale
daliśmy rade. Pora spać.
Dzień 3. – Coraz cieplej!
Widok na Innsbruck i Alpy |
Poranek, a raczej nad ranem, porobić parę zdjęć z okolicy, bo
było niesamowicie w centrum Taurów (Pasmo Alp Wschodnich). Czas jechać dalej,
kolej na Innsbruck – stolice Alpejskich Taurów – flaga tego regionu jest
dokładnie taka sama jak flaga Polski. Miasteczko cudowne, siedząc na ławce w
samym centrum widzimy na tle wysokie, cudowne szczytu Alp. Innsbruck
zobaczyliśmy powierzchownie dla nas ważne jest to by tylko tam być. W
Innsbrucku można również odwiedzić skocznie narciarską, trzeba było tylko
autkiem pod górę wjechać i tam był płatny parking, stamtąd było widać piękną
panoramę Innsbrucka, na tle wspomniane Taury. Wstęp na skocznie niestety
płatny, my stwierdziliśmy, że już mamy jedną zaliczoną w Garmisch, więc nie ma
sensu znowu wspinać się na kolejną, ważne, że byliśmy, zobaczyliśmy, fotki
zrobione – to jedziemy dalej, nie potrafiliśmy się doczekać cieplejszego
klimatu i czegoś zupełnie innego no i oczywiście nowego państwa. Pomimo 30 km pomiędzy Garmisch a
Innsbruckiem, różnica temperatur była niemal kolosalna, w Austrii już mogliśmy
pozwolić sobie na krótki rękawek bez wahania. Ok czas w drogę na południe.
Dopiero zaczęła się piękna i przyjemna trasa, tunele, mosty coś niesamowitego,
za ostatnim tunelem granica Włoska, w zasadzie całą Austrie przejechaliśmy w 30
minut. Autostrada była bardzo wąska i wydawała się mało bezpieczna, z jednej i
z drugiej strony przepaść, chroniona zardzewiałymi belkami. Tzn. Autostrada
Słońca, a wokół rozciągały się piękne góry. Hmmm.. Cały czas autostradą? Bez
sensu możemy skrócić sobie drogę o 100 km i jechać na skos. Na początku po
zjeździe z autostrady niestety się gubiliśmy, drogi pod autostradą były
chaotycznie zbudowane. Ale daliśmy rade. Droga robiła się coraz węższa i coraz
bardziej kręta, po drodze zahaczyliśmy o małe miasteczko i na parkingu od lidla
musieliśmy się przebrać w coś lżejszego, krótkie spodenki.. Robiło się coraz
cieplej. W końcu to są Włochy.
Czas na Włochy |
Jedziemy dalej, a droga jeszcze bardziej kręta i
pod górę, Góry coraz wyższe i było widać już dolomity – pasmo górskie w
Północno-Wschodniej części Włoch, zakręt i zakręt łuki były niemal o 360 st.
oraz nieźle pod górę, oby Cordoba wytrzymała. Coraz cieplej, skóra, aż parzyła
od słońca. Czas się zatrzymać rozciągnąć i zapytać czy my w ogóle dobrze
jedziemy. Nasz GPS tracił, co chwile sygnał i się gubił w tak krętych drogach,
jedyne czego wiedzieliśmy że mamy jechać w kierunku najwyższego szczytu
włoskich dolomitów Marmolada (3343 m n.p.m.) , osobę, którą
zapytaliśmy się o drogę wskazała nam tylko gdzie się znajdujemy. Jeszcze tylko parę
fotek i jedziemy dalej. Jedziemy.. Jedziemy i jedziemy. Robi się coraz bardziej
niebezpiecznie, włosi z prędkością 80 km/h znad przeciwka na drodze pełnej
zakrętów oraz wąskiej „Jak dojazd do hasioka (śmietnika) pod moim blokiem” –
stwierdził Mariusz. Dziewczyny nam już miękły na widok drogi i doprowadzało ich
to do bólu żołądka i odruchu choroby lokomocyjnej. Długo jeszcze? Po 30 km
jazdy pod górę Minoł nas napis „Znajdujesz się na wysokości ok. 2100m n.p.m.
pod szczytem Marmolada (3343 m n.p.m.)” – przecież to tyle, co Chopok
2024m., z ziemi wystawał tylko ogromny głaz właśnie o wysokości 1 km od naszego
auta (dolomit – na tym właśnie polega te pasmo górskie) Wokół pełno turystów i
niesamowite auta, spotkaliśmy tam nawet gościa niczym Pułkownik Jose Arcadio
Morales znanego z filmu „Kier-ów 2-óch” z cygarem w gębie i takim samym autem,
dziwny widok. Mamy cały czas nadzieje, że dalej droga będzie w miarę wyrównana,
nie dojż, że kręte drogi i niebezpieczne to jeszcze słonce i żar z nieba, ale
niestety nadzieja matka głupich draga była taka sama tylko bez drzew i w dół
widzieliśmy dokładnie z góry jak będziemy jechać, widok niesamowity, myśl, że
musimy to pokonać okropna, mi osobiście się podobało, jako kierowca, ale
niektórzy znieść tego nie potrafili, ale nie dziwie im się. Po kolejnych 30 km
udało się zjechać na dół, Alpy już za nami, zaczęły się tylko tunele z
przejazdami pod górami i autostrada. Venezia – 60 km. Nareszcie! Jeszcze tylko
kawałek, myśmy kierowali się w kierunku półwyspu Punta Sabboni, wcześniej
wyczytałem, że jest tam wiele campingów,
tani parking i tramwaj wodny do samej Wenecji. Zjazd z autostrady i
polne drogi obtoczone wodą wyglądało to jak trawa w Polsce po ulewie nie
potrafi wchłonąć w ziemie. Teren całkowicie płaski, w końcu dojechaliśmy na
półwysep czas szukać noclegów. Zatrzymaliśmy się w pięknym miasteczku. Ludzie
zupełnie inni czuli taki luz w sobie. Szukamy, pytamy, znaleźliśmy camping a
dokładniej domek typu Bungalow 80 € za nocleg, a zaraz obok piękna restauracja,
grała tam orkiestra pięknymi włoskimi przebojami. 100 metrów od plaży.
Dolomity |
Pierwsze,
co to rozciągnąć się na wygodnym łóżku po 3 dniach spędzonych w aucie. Następny
krok zobaczyć w końcu Adriatyk. Kierunek plaża… Coś niesamowitego tak
szerokiej, równej i czystej plaży nigdy nie widzieliśmy, może spokojne. Siedząc
chwile na brzegu mówiliśmy sobie, że w tamtym kierunku mniej więcej znajduje
się nasz cel i za niedługo tam będziemy – pokazując palcem w głąb Adriatyku.
Stary, gdzie my jesteśmy, gdzie zawędrowaliśmy. Czas wrócić do domku, domek był
malutki, ale posiadał dwa pokoje, mała kuchnie i łazienkę. To wystarczyło nam w
zupełności by odpocząć. Jutro czeka nas wielki dzień – Wenecja. Jeszcze tylko
do sklepu po cos do zjedzenia i piwko. Ale czekaj.. Jesteśmy we Włoszech, być
tu a nie zjeść Włoskiej pizzy to tak jak pracować, ale nie chodzić do pracy, a
obok przecież jest piękna restauracja z orkiestrą. Pomysł każdemu się spodobał,
czas poczuć się troszkę jak bogacz. W restauracji obsłużeni przez polkę
proponując nam najlepsza pizzę i najlepsze wino. Ok! Bierzemy! Pizza – coś
niesamowitego, zupełnie coś innego niż u nas w Polsce w najlepszej Włoskiej
restauracji, a winko.. mmm.. Wręcz nie do opisania – lekko słodkie i pierwszy
raz spotkałem się z tym, że te wino mógłbym pić litrami – generalnie nie
przepadam za winem. 25 € zapłaciliśmy za dwie duże pizzę oraz litr wina w
dzbanie, do tego jeszcze dostawka – taki gratis od nich, jak by likier lodowy w
kieliszku, każdy to dostawał cały czas do momentu, kiedy nie opuścił
restauracji. Daliśmy 30€ - reszty nie trzeba za miła obsługę i czas iść spać. Łóżeczko,
mięciutkie, całą noc z rozciągniętymi nogami. Boskooo..
Plaza w Punta Sabboni - Wenecja |
Dzień 4. – Daleko jeszcze?
Plac Św. Marka |
Czas wygrzebać się z wyrka! Ja z Kinga, kiedy Sylwia i
Mariusz jeszcze spali poszliśmy zobaczyć jak wygląda plaża w dzień, parę fotek
na tle wschodzącego słońca, wyszły niesamowite zdjęcia. Gdy przyszliśmy Mariusz
i Sylwia poszli się jeszcze przejść i czas się spakować i wyruszyć dalej,
niemal 1 km od naszego campingu znajdował się port i parking, zaparkowaliśmy za
7 €, a nie za 30€ jak w Wenecji. Kupiliśmy bilety na tramwaj wodny do Wenecji
4,5 € za osobę i wsiedliśmy na statek i po 45 minutach byliśmy już na miejscu w
porcie przy Placu św. Marka – sercu Wenecji. Statkiem bujało niesamowicie, mnie
i Mariusza brało już na mdłości ruch małych motorówek gorzej jak niegdyś na
katowickim rondzie, woda była nabuzowana. Ok, co dalej gdzie idziemy? Na
szczęście zaopatrzyliśmy się w przewodnik po Wenecji z mapką i śmiało mogliśmy poruszać
się po mieście. Było gorąco i pełno ludzi wkoło, stragany. Może jakaś pamiątka?
Od razu zakupiłem kieliszek z Wenecji – w każdym państwie mieście, w jakim
jestem kupuje sobie pamiątkę – właśnie kieliszek. O dziwo sprzedawca potrafił
mówić po polsku, nie czysto, ale dało się go zrozumieć. Nasz cel ? Na początek
plac .Św. Marka jak już wcześniej wspomniałem jest to miejsce najbardziej znane
w Wenecji, punkt orientacyjny oraz miejsce gdzie znajduje się najwięcej ludzi,
jest to miejsce niczym Wieża Eiffla w Paryżu czy Krzywa Wieża w Pizie. Miasto,
każdy kojarzy, czym się wyróżnia – kanałami, gondolami, położone na licznych
bagnistych wyspach na Morzu Adriatyckim. Największy i główny kanał Wenecji to
Canal Grande. Po mieście poruszamy się
drogą piechotną, ale można do każdego wartego miejsca dotrzeć doskonale
rozwinięta siecią tzw. Tramwajów Wodnych. Główne uliczki pokryte są kafelkami i
kostkami brukowymi połączone ze sobą małymi mostkami. Piazza San Marco czyli Plac św. Marka
ograniczają budynki pałacu Dożów i bazyliki św. Marka. Na wprost bazyliki
znajduję się klasycystyczny budynek skrzydła Napoleona. Budynek łączy ze sobą budynki
Starej i Nowej Prokuracji. Napoleon Bonaparte był zachwycony tamtejszą architekturą
i zalecił wybudować skrzydło zamykające zabudowę placu i uznał plac za najpiękniejszy
salon Europy. Do budynku Starej Prokuracji przylega wieża zegarowa, a przy
Nowej Prokuracji góruje dzwonnica św. Marka. Czas iść dalej. Mijamy liczne
mosty i wąskie uliczki tego miasta. Na kanałach pływa pełno gondol i prywatnych
łódek – ludzie tam mieszkają i muszą czymś się poruszać, płynąć do pracy czy
gdziekolwiek. Do prywatnych mieszkań można dotrzeć tylko i wyłącznie łódką.
Wąskie uliczki w Wenecji |
Przy wejściach do kamienic wybudowane są drewniane porty gdzie parkują.
Natomiast gondolą poruszają się głownie turyści, koszt takiej przyjemności to
około 70 € za 45 minut, a dla chętnych Gondolier śpiewa oczywiście za opłatą
kolejnych 100% tego, co zapłacimy za sama przejażdżkę. Oczywiście
zrezygnowaliśmy z tej przyjemności i postanowiliśmy wszędzie dojść pieszo. W
mieście było wiele ciekawych i dziwnych miejsc. Na przykład: Wąska uliczka –
wchodzimy, tam mały placyk a na środku figurka trzymająca urwaną głowę
McDonalda, a wokół plakaty z postacią Adolfa Hitlera przebranego np. za
Króliczka Playboya w Niemieckim mundurze. Niymcy.. Niymcy.. Ja.. Ja… Sznela…
Znowu ten sam motyw! Czas coś zjeść no to idziemy do McDonalda, ale gdzie my go
tutaj znajdziemy? Sprawdziłem na GPS, aż 7 km od miejsca gdzie się
znajdowaliśmy.. Z Mariuszem zrezygnowaliśmy i kupiliśmy sobie za 4€ zawijaną pizzę,
ale kobiety nas przewyższyły i chciały koniecznie do McDonalda. Droga zamieniła
się w jeden wielki koszmar. Gorąco upalnie, po 4 godzinach chodzenia w tłumach
ludzi mieliśmy wszystkiego dość, ale w końcu dodarliśmy ku celu, ludzi jeszcze
więcej, kolejka wychodziła za McDonald i zawijała się na uliczne przed. Z myślą,
że nie zapłacimy dużo wchodzimy zorientować się ceny, od razu zawróciliśmy.
Cena hamburgera małego, co u nas jest po 3 zł tam 4 €. Nie ma sensu wole
zawijane pizzę. Po drodze jest wiele sklepów z specyficznymi maskami
karnawałowymi, Wenecja słynie również z imprez karnawałowych, dlatego pełno tam
takich masek. Ok no to wracamy na plac św. Marka, trochę drogi przed nami. Ale
skoro już jesteśmy we Wenecji i to jeszcze na drugiej stronie wyspy może by tak
iść inna drogą, tak bardziej w koło, trzeba skorzystać z okazji, jak tu
jesteśmy i to obejść. Podobał się bardzo mi się tamtejszy styl architektoniczny
i chciałem podziwiać dalej. Weszliśmy w Getto Weneckie jedna z dzielnic
Wenecji, jedna z gorszych dzielnic Wenecji moim zdaniem. Pełno murzynów
sprzedający damskie torebki wkoło, było brudno i nieprzyjemnie, ale idziemy,
plan miasta w ręku i idziemy, nagle znaleźliśmy się w miejscu gdzie nie było
ani jednego człowieka, wokół pełno starych kamienic, a specyficznymi
okiennicami i sznurkami na pranie. Most, uliczka, most, uliczka, placyk, most,
uliczka, most, placyk – o znowu w tym samym miejscu. Troszkę już byliśmy
podenerwowani, ani jednej duszy, zmęczeni, powoli głodni, jak się wydostać.
Uliczki były troszkę inaczej jak na mapce i dziwnie oznakowane. Jakoś wyszliśmy
z tego, ale zupełnie inaczej niż planowałem na początku. Ale to nic, ważne, że
już jesteśmy na miejscu. Wędrowaliśmy według napisów i strzałek wymalowanych na
murach ceglanych kamienic z napisem Rialto – okazało się później, że to
największy most w Wenecji.
Wenecja z Daleka |
Był wysoki, niesamowity, nad kanałem Grande, parę fotek
i idziemy dalej z stamtąd już niedaleko do placu św. Marka no i na statek. O 17
mieliśmy statek na wykupione wcześniej bilety, następny dopiero o 20 a byliśmy
już tak zmęczeni, że po prostu nie dało się tego znieść. Skwar i natłok ludzi.
Powrót – o nie znowu bujanie na statku – śmiejemy się wzajemnie z Mariuszem
ciężko przeżywającą podróż, to tylko 45 minut. Po powrocie, czas pożegnać na
chwile Adriatyk. Zajechaliśmy na ta samą plaże przy campingu wpadając na
pomysł.. Stary! Wskakujemy do wody? No i w ten sposób wykąpaliśmy się na za
czasów, woda dość słona, ale na szczęście na plaży znajdował się prysznic.
Czas, ruszyć dalej w drogę. Kierunek Pula w Chorwacji, gdzie znajduje się
rzymski amfiteatr. Trochę nie było nam po drodze, ale skoro już jesteśmy tak
daleko no to, czemu by nie? Wyjechaliśmy z Włoch, następnie kawałek Słowenii
dosłownie 15 minut trasy i nagle przejście graniczne z Chorwacja, pierwsza
kontrola. Troszkę zestresowani, bo to pierwsza nasza taka kontrola, co powiedzą
na zapakowane auto bagażami, wszystko rozpakowywać, a co powiedzą na dużą ilość
coca-coli waniliowej i waniliowego napoju w proszku, mało tego, ja nie miałem
paszportu, a Sylwia w ogóle go nie posiadała, a na dodatek ważność jej dowodu
osobistego kończył się za 4 dni – taki mały szczegół, którym nie pomyśleliśmy,
Do Chorwacji ponoć można wjechać właśnie na dowody osobiste, pomimo, że nie
jest u Unii Europejskiej, ale jest podpisany jakiś pakt, pozwalający na to. Co
prawda łamie on prawo Unii i prawo Polskie, no, ale cóż jest jak jest. Pierwsza
bramka pokazaliśmy dowody – jechać uradowani, że się udało! Ale za 500 metrów
kolejna bramka, już ta Chorwacja – najwyżej się wrócimy i poszukamy jakiegoś
innego przejścia granicznego w końcu się musi udać, my łatwo się nie poddamy.
Kontrola – „Adin, dowód za 4 dni nie ważny, na ile wy tu będziecie?” –My tylko
na dwa dni, do Puli i na Węgry. –„Można jechat” – Uradowani! Witamy w Chorwacji!
Nareszcie inny świat, bez Unii Europejskiej i „Oiro”. Od razu jakoś inny
klimat, jakoś inaczej się czuliśmy było już zupełnie to zupełnie coś innego. A
o powrocie na nieważnym już dowodzie osobistym pomyślimy później. Autostrada
się zaczęła, po prostu bajka. Po 150 km zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i
ucięliśmy sobie malutką 5 godzinna drzemkę w samochodzie.. Zostało nam tylko jakieś
20 km do Puli na Istrii – półwysep w Chorwacji.
Jeden z wielu kanałów Weneckich |
Dzień 5. – To jest, niemożliwe – tu jest tak pięknie!
Amfiteatr w Puli |
Pobudka o godzinie czwartej, czas coś zjeść i wyruszyć dalej
w drogę w zasadzie zostało nam paręnaście minut drogi do Puli, zobaczyć
amfiteatr. Dotarliśmy do celu, okrążyliśmy samochodem 2 razy amfiteatr w samym
centrum miasta, infrastruktura była tam strasznie chaotyczna, zresztą jak w
całej Chorwacji, oprócz autostrad. W końcu się zatrzymaliśmy, jako była godzina
piąta, wszystko było jeszcze pozamykane, a amfiteatr był remoncie, na ławice
siedziała tylko grupa nastolatków. Wyszliśmy z auta, popatrzeliśmy sobie na
zabytek z bliska porobiliśmy parę zdjęć, był pięknie oświetlony, ale nie ma
sensu czekać, aż zrobi się jaśniej i więcej ludzi będzie przechodzić przez
miasto, więc wyruszyliśmy dalej, tzn., w zasadzie wrócić musieliśmy około 100
km autostradą, a następnie kierunek, Trogir. Trasa była niesamowita, góry
Dynarskie, zatoki, piękne widoki. Mijaliśmy skrzyżowanie na wyspę Krk, potem
zaczęła się autostrada, nowiutka, równiutka, szeroka. Nagle zrobiła się mgła,
po lewej i po prawej stronie było widać zeschnięte krzewy, pokryte pajęczynami,
wyglądało to jak scena z dobrego horrou. Tunel, następny tunel, i następny, ale
już taki 5 kilometrowy, Przy autostradzie, co jakiś czas są tablice z
temperaturą powietrza, przed tunelem temperatura pokazywała około 24 stopni, o
godzinie dziewiątej, 5 kilometrów dalej za tunelem, tablica wskazywała już 31
stopni, mgła już zeszła, okazało się, że wjechaliśmy w zupełnie inny klimat
przejeżdżając tunelem pod górami. Krajobraz wyglądał jak pustynia, tylko, że
kamienista, a na środku prosta autostrada, zatrzymaliśmy się na stacji
benzynowej rozciągnąć kości, a dziewczyny chciały się wykapać, było bardzo
ciepło, wręcz gorąco. Ok jedziemy dalej, jako, że po drodze, mamy małe miasteczko
Skradin, gdzie znajduje się jedno w wejść do Parku Narodowego Krka. Jest to
młody park, bo założony w 1985 roku w środkowym i dolnym brzegu rzeki Krka, Na
terenie parku rzeka tworzy wodospady, kaskady oraz bystrzyny. W centralnej
części parku znajduje się Jezioro Visovac, na wyspie, pośrodku, którego
znajduje się klasztor Franciszkanów założony w 1445 roku. Zatrzymaliśmy się na
parkingu, przeszliśmy miasteczko, wyglądające bardzo dziwnie jak na nasze
realia, stare kamienice, podobne do tych z Venezi, nie tylko stare, ale i
rozwalone, niektóre budynki opuszczone, w ogrodach rosły granaty, a na drodze
stało parę opuszczonych i rozwalonych samochodów przykrytych brudnym starym
płótnem.
Stacja benzynowa na środku kamiennej pustyni |
Przechodząc jedną ulicą wśród kamienic niczym w Call of Duty, gdzie nie
gdzie można było zobaczyć otwartą knajpkę a w niej mieszkańców miasta pijących
piwo, wino. Czy dobrze trafiliśmy? Chyba tak, zobaczymy, co będzie dalej. Nagle
ujawnia nam się mini centrum miasta, poczta, sklep i piekarnia, troszkę dalej
port gdzie stały piękne jachty, wśród nich było parę z flagą Polski, niedaleko
od portu stał piękny i nowoczesny budynek, odróżniał się znacząco od
pozostałości, to było biuro turystyczne, tak zakupiliśmy bilety, do parku.
Trzeba było wejść na statek, który pływał pomiędzy Skradinem, a P.N. Krka.
Czekając na statek poznaliśmy rodzinkę z Polski, zabawni ludzie, a zwłaszcza
głowa rodziny, było widać, że jest dość szalony po jego opowieściach. Mówił
nam, że są organizowane specjalne wycieczki statkiem po większości Chorwackich
wysp. Wsiadasz do statku zwiedzasz jedne z większych wysp przez cały dzień, a
pod wieczór, dzielą się winem i tamtejszą Rakija – taka domowej roboty
śliwowica, czyli pijesz do woli, za małe pieniądze. Człowiek, który nam to
opowiadał dodał, że przy wysiadaniu ze statku w porcie, był tak napojony
alkoholem, że wpadł do Adriatyku, śmiejąc się. Generalnie było wesoło. Statek przypłynął,
okazało się, że statek jest za darmo, biletów w ogóle nie sprawdzali, ale już
przy wejściu do parku bilety były sprawdzane. Znowu statek, śmiejemy się z
Mariuszem, znowu to samo, co w Venezi. Widoki było cudowne, rzeka wokół góry i
most autostradowy bardzo wysoko nad nami. Po wyjściu ze statku, trafiliśmy na
malutkie jeziorko, do którego wpadał olbrzymi wodospad, Bardzo fajna opcja, ze
w jeziorku można było się kapać.
Park Narodowy Krka |
Chcieliśmy zobaczyć, co tam jeszcze ciekawego
jest do zwiedzania. Obok wodospadu była ścieżka zmierzająca, ku górze gdzie
rozpoczynał się wodospad, tam też zmierzyliśmy, obserwując wodospad z bliska.
Na górze były liczne stragany, z kobietami sprzedającymi wino i rakije własnej
roboty, częstując i namawiając każdemu, kto przechodził. Rakija naprawdę mocna mówiła,
że ma około 80 % coś w stylu tego, co piliśmy kiedyś na Słowacji: Tatrzański
Czaj. Troszkę dalej, pełno małych rzek i wodospadzików oraz stare kamienne
chaty, młynki do robienia mąki oraz wkoło pełno zieleni. Było po prostu pięknie
nie do opisania. Czas zejść z powrotem na dół, przez zaczepiające kobiety
„Przyjdź tu, smakuj, kup!” No to, co robimy? Oczywiście czas wskoczyć do
orzeźwiającej wody, w taki upał, jaki tam panował to było po prostu marzenie,
przepłynąć kawałek, porobić zdjęcia i dalej w drogę. Spędziliśmy tam parę
chwil, następnie znowu statek i przejście przez dziwne, wyglądające na
opuszczone miasteczko, a podobno mieszka tam około 3 tyś osób. Do Trogiru
zostało nam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Zostało nam jeszcze trochę czasu,
nad to jesteśmy dzień wcześniej na miejscu niż planowaliśmy, więc omijamy Trogir
i jedziemy dalej autostradą do Splitu – duże, Chorwackie miasto, stolica
Dalmacji środkowej, Po wjechaniu w miasto, w tłoczne wąskie ulice, zajechaliśmy
do bardziej spokojniejszego miejsca. Tutaj pierwszy raz zobaczyliśmy tak liczne
prawdziwe palmy, we Wenecji było ich troszkę, ale to nie to samo, tam nie było
takiego klimatu jak tutaj. Wysiedliśmy z auta, prześlemy kawałek, zahaczyliśmy
o FastFood, gdzie jadłem najlepsze hamburgery, naprawdę coś zupełnie innego niż
u nas, mięso to było mięso, a ponadto, jajko, ogórek, pomidor i prawdziwa
bułka. No dobra, czas jechać w końcu do tego Trogiru, wracamy się autostradą
zaledwie 30 km, i wjeżdżamy w miasto. Miasto niesamowite. Przejeżdżamy most
trafiamy na malutką wyspę, gdzie usadowione jest centrum miasta. Następny most,
to już jest większa wyspa Ćivo, gdzie znajduje się parę dzielnic Trogiru między
innymi nasza Okrąg Górny. GPS nas prowadzi. Jedziemy, przejeżdżamy obok pola
Campingowego, nagle pojawił się napis Okrąg Górny, ale to dopiero połowa trasy,
to było dokładnie centrum dzielnicy, droga ciągła się wzdłuż brzegu niemal,
przy samej plaży dzieliły nas tylko liczne palmy i knajpy gdzie podawano koktajle.
Teraz się zaczyna dopiero trasa, wąziutko na jedno autko, między murami i
domami pod górkę, Jeszcze trochę, wąsko i niebezpiecznie, pełno malutkich
uliczek obok, byle by nas GPS dobrze prowadził. „Dotarłeś do Celu” – krzyczy
GPS, nieźle, I co teraz? Koniec drogi, wokół pełno domków, A od ulicy wędrowały
małe uliczki niemal pionowe, na sam dół, gdzie były inne domku i Adriatyk. To tutaj?
Zaparkujemy, zejdziemy, zobaczymy. Gdzie stoi nasz domek? hmm, Schodzimy na
dół, zastanawiając się, jak zjechać tam samochodem, a co gorsza wjechać na górę,
było bardzo stromo. To tutaj? Tak nasz domek znajdował się na samym dole, na
skarpie, przed samym morzem i kamienną plaża, ale taką jak by wymurowaną, było
równo.
Nasz domek na skarpie |
Coś pięknego, domek najpiękniejszy ze wszystkich obok, widok
niesamowity, dech zapierał nam w piersiach, to nie możliwe, że tutaj jesteśmy,
ale niestety do domku mogliśmy wejść na drugi dzień, bo tak rezerwacje
mieliśmy. Trzeba jeszcze tylko gdzieś się przespać, robiło się już ciemno,
zjechaliśmy do miasta, gdzie wcześniej wiedzieliśmy pole campingowe, niestety,
nie było to dla nas opłacalne, za spanie w samochodzie w bezpiecznym miejscu,
zajechaliśmy na kolejną dzielnice Trogiru na wyspie Ćivo, na plaże. – Mariusz
myślisz o tym samym, co ja? Tak, wskoczyliśmy do wody, było ciemno już, ale
paru ludzi kapało się jeszcze woda bardzo słona, podobnie jak w Punta Sabboni,
na plaży znajdował się prysznic, wykapaliśmy się pod nim, To, co śpimy tu? Na plaży?
Za dużo ludzi i jakoś tutaj dziwnie jest. Postanowiliśmy, więc jechać z powrotem, gdzie
znajdował się nasz domek. Spotkaliśmy grupkę Polaków, lekko pod wpływem z
butelką swojskiego wina w ręce, oczywiście nas poczęstowali, porozmawialiśmy
trochę o mieście. Troszkę dalej był las, wjechaliśmy autem do lasu, zamknęliśmy
się w aucie i pora spać, niestety po 5 minutach zaczęła się jedna wielka
duchota, otwieramy lekko okno, po kolejnych 5 minutach, zaczęły gryźć nas
komary, to była najgorsza nocka w samochodzie, ciężko było zasnąć, wystraszyło
nas coś ruszającego się w krzakach, ale przeżyliśmy to, po wielogodzinnej
męczarni obudziliśmy się spoceni, pogryzieni przez komary około godziny 7.
Panorama Adriatyku - Widok z naszego tarasu |
Dzień 6 - 11 – Nareszcie!
Trogir |
Zanim, zameldowaliśmy się w domku, pozwiedzaliśmy okolice,
miasto, zrobiliśmy małe zakupy, a o godzinie 14 dopiero ujrzeliśmy wnętrze
naszego mieszkanka, coś pięknego, 2 pokoje, duża łazienka, i salon z kuchnią,
oprócz tego balkon a zaraz z niego zejście na taras z leżakami i różnego
gatunku roślinkami egzotycznymi, czas się rozpakować, odpocząć w mięciutkim
łóżeczku i do wody, na plaże, mieliśmy tak blisko do wody, bo zaledwie 50 km, wystraszyło
zejść troszeczkę na dół. Cudownie, nareszcie tutaj jesteśmy, coś niesamowitego,
jak tutaj pięknie, upalnie i spokojnie. Dotarliśmy do celu czas, odpoczywać,
mamy na to 6 dni. Na Chorwacji podczas podróżowania samochodem wpadła nam w
ucho jedna wakacyjna piosenka „Danza Kuduro” – uznaliśmy to za nutę tego
wyjazdu.
Planowaliśmy wypad na
wyspę Brać, po dojechaniu do portu w Splicie, zrezygnowaliśmy, ze względu na
ceny promu, a to ma być wycieczka, za małe pieniądze. Ze zwiedzenia Splitu też
zrezygnowaliśmy ze względu, na to, że nie było gdzie pozostawić samochodu,
wszystkie parkingi zajęte i bardzo tłoczno. Za to zwiedziliśmy dużo piękniejsze
i mniejsze miasto, właśnie sam Trogir, Jak już wspomniałem wcześniej, miasto
położone jest na wyspie, most łączy Trogir, z drugą wyspą Ćivo, co daje
możliwość swobodnego przemieszczania się. U wejścia do portu znajduje się
twierdza Kameralnego – budowla obronna, która w przeszłości chroniła
mieszkańców przed napadami Turków. Architektura Trogiru zdominowana jest przez
pałace, budowle sakralne i domy szlacheckie umiejscowione na Rynku starego
Miasta. Trogir to labirynt wąskich i kamienistych uliczek, w których nie trudno
zabłądzić. Nad głowami widać wysoko wzniesione budynki i błękitne niebo, a od
czasu do czasu karmy i stragany z pamiątkami. Historia miasta zaczęła się w III
w. p.n.e. gdy Grecy założyli tutaj port handlowy. Trochę później dopiero cała dalemacja
została przejęta przez Słowian, a w XV w. Władze regionu objęła Wenecja, a
Trogir stał się siedziba Wenecjan, do dziś czuć tam klimat architektury
weneckiej, a konkretnie, romańsko-gotycki, budowle podobne do tych w Wenecji.
Trogir |
Dziś Trogir jest jedną z większych miast, które znamy z prężnej gospodarki
turystycznej, przystani morskiej i centrum kulturowego. Powracając do starego
miasta, Starówka jest połączona z lądem mostem, który zapewnia łatwy dojazd do
XVII-wiecznej Lądowej Bramy (Kopnena Vrata) - łuku zwieńczonego posągiem św.
Jana z Trogiru, czyli Giovanniego Orsiniego. Żyjący w XII w. Biskup jest
uznawany za patrona i opiekuna miasta. Brama otwiera drogę do, labiryntu
wąskich ulic i brukowanych zaułków, gdzie działa mnóstwo modnych sklepów,
restauracji i galerii sztuki. Po Trogirze przyjemnie się spaceruje, podziwiając
detale architektoniczne zdobiące liczne dziedzińce, kościoły i pałace. W planie
zwiedzania trzeba koniecznie umieścić katedrę, której budowę rozpoczęto w XIII
w. Świątynię zdobi gotycka kampanila. Portal zachodni, wyrzeźbiony w 1240 r.
przez mistrza Radovana, to bodaj najwspanialsze dzieło sztuki romańskiej w
Chorwacji. Artysta przedstawił wielu świętych i aniołów, sceny z życia codziennego
oraz pory roku ilustrowane różnymi wydarzeniami typowymi dla wsi. Na górnym
łuku umieścił narodziny Chrystusa, a na kolumnach po obu stronach drzwi — Adama
i Ewę stojących na dwóch lwach. Wewnątrz kryją się kolejne skarby, w tym
XIII-wieczna, ośmioboczna, kamienna ambona, drewniane stalle chóru oraz
XV-wieczna kaplica św. Jana z Trogiru. W kaplicy warto zwrócić uwagę na rzeźby
aniołów i cherubinów, wnęki w kształcie muszli oraz misternie rzeźbiony
sarkofag. Przy katedrze stoi ratusz, w którego ścianę wmurowano tablicę
upamiętniającą wpisanie Trogiru na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i
Przyrodniczego UNESCO w 1997 r. Po drugiej stronie placu wznosi się wenecka loggia,
dawna siedziba sądu miejskiego, ozdobiona XV-wieczną płaskorzeźbą przedstawiającą
Sprawiedliwość. Jej twórcą jest Nikola Firentinac, projektant kaplicy św. Jana.
Główna ulica miasta, Gradska, prowadzi do bramy Miejskiej. (Gradska Vrata) i na
Rivę -przyjemną promenadę, z której rozciąga się widok na morze i wyspę Ciovo.
Z promenady można sobie urządzić spacer naokoło wyspy, mijając XV-wieczną
twierdzę Kamerlengo. Coś pięknego trzeba to po prostu zobaczyć i ocenić samemu
czy można się w każdym zakątku Chorwacji zakochać. Jeśli chodzi o ruch uliczny
to wygląda to bardzo chaotycznie, samowolka. Najgorzej jak wpadniesz w korek
wracając ze sklepu, gwarantowane mleko skiśnięte, a czekolada roztopiona, ze
względu na wysokie temperatury tam panujące, prowadziłem cały czas na boso,
może to i dziwne, ale bardzo wygodne. Oprócz zwiedzania miasta, piliśmy wino
zakupione w starej kamienicy u dziadka, który sam je pędził oraz pozwoliliśmy
sobie na przyrządzanie w naszej kuchni spaghetti oraz desery owocowe. Owoce
były tam bardzo tanie, zwłaszcza w okresie po sezonowym. W Trogirze głownie
spędzaliśmy czas na plaży, więc nie ma sensu opisywać każdego dnia po kolei.
Ale mogę zagwarantować, że jedząc tam, na pewno się każdemu spodoba i każdy
znajdzie coś dla siebie.
Widok na Trogir z Twierdzy |
Dzień 12. – Pora wracać.
Park Narodowy Plitwickie Jeziora |
Niestety po cudownych dniach spędzonych w Trogirze, czas wracać,
po drodze mamy do zwiedzenia, Plitwickie Jeziora – coś podobnego do parku
narodowego Krka, Wiedeń i standardowo Liptowski Mikulasz. Wstaliśmy o godzinie
5, chcąc z Mariuszem pożegnać Adriatyk, wskoczyliśmy do niego po raz ostatni,
to było szaleństwo, temperatura, jak to o wschodzie słońca była niska. Po
kąpieli, czas się tylko spakować i ze smutkiem pożegnać Trogir. Niestety nic
nie może być piękne wiecznie, a na dodatek, kobieta, która była opiekunem
domku, pobrała od nas opłatę za liczne pranie 50€, a na dodatek później
osądziła nas o okradnięcie widelców, co było absurdem, pomijając ten fakt czas
spędzony tam był niesamowity, wręcz nie do opisania i nikt nam tego nie
zabierze. Po opuszczeniu Trogiru, klimat wakacyjny malał, po paru godzinach
jazdy dojechaliśmy do Plitwickich Jezior, to kolejny wspaniały park narodowy w
Chorwacji. Położony 140 km od Zagrzebia, niedaleko wschodniej granicy z Bośnią
i Hercegowiną, założony w 1949 roku. Jego największą atrakcją jest 16 krasowych
jezior połączonych ze sobą licznymi wodospadami.
P.N. Plitwickie Jeziora |
Niestety na terenie parku obowiązuje
całkowity zakaz kąpieli. Do wyboru jest wiele opcji zwiedzania parku, różne
długości trasy, myśmy wybrali tą najkrótszą, zawierała między innymi 3 minutowy
przepływ promem przez małe jeziorko na drugą stronę brzegu. Znowu Statek…
Zwiedzanie zaczęło się od wjazdem busem pod niewielką górę, następnie już
pieszo trzeba było zejść na dół specjalnie wyznaczoną trasę, mijając, jeziorka
i wodospady. Po 4 godzinach chodzenia, czas jechać dalej, niestety zmartwieni,
bo jak wspomniałem wcześniej, Sylwia miała nieważny dowód osobisty, mamy
nadzieje, że uda się, w najgorszym wypadku, pojedziemy do Zagrzebia do konsulu
z prośbą o wydanie, tymczasowego paszportu. Tuż przed granicą ze Słowenia,
znowu to samo strach, zadawaliśmy sobie pytanie czy uda nam się przejechać
przez granice. Pierwszy Celnik, prawie zasypiał, spojrzał na samochód kazał nam
jechać dalej, drugi celnik, był tak zajęty rozmową ze swoim kolega, gdy
podaliśmy mu dowody rozwinięte jak karty w wachlarz, ten wziął je złożył je do
jednej kupy i oddał z powrotem. No to się udało! Na Słowenii zatrzymaliśmy się
by zatankować i rozprostować kości i jedziemy dalej, zmierzamy do Wiednia, 50
km przed Wiedniem po przejechanych 1000 km, od Trogiru, pora, na odpoczynek i
sen. Zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie było wszystko, stacja benzynowa, bar i
bogato wyglądający pięcio-gwiazdkowy Hotel, zdecydowaliśmy się na nocleg w
samochodzie. Temperatura była już zupełnie inna, było bardzo chłodno, ja miałem
potrzebę kąpieli, więc wziąłem prysznic na stacji benzynowej i idziemy spać,
Już odbierało nam jedno z ulubionych słowackich stacji radiowych. Pora spać…
Znowu nocowanie w samochodzie, ale to tylko jedna noc.
Dzień 13 – Zagubieni we Wiedniu.
Wiedeń |
4 rano, pora wstać, zjeść i dotrzeć do Wiednia. Tak też
uczyniliśmy do Wiednia wjechaliśmy już o godzinie 7. Parkując na osiedlowej
ulicy pod praterem, gdzie parkowaliśmy dokładnie rok temu, ale niestety
atmosfera tam nie była zbyt przyjazna, Bary, otwarte, przed nimi pijani ludzie,
którzy krzyczeli na całą ulice, a na dodatek podjeżdża taksówka, z dwoma o dość
dużych gabarytach facetów zatrzymują się i wskazują na nas palcem i coś do
siebie mówią, zaraz zabraliśmy z stamtąd manatki, i próbowaliśmy wyjechać z
tego osiedla, wjeżdżając od razu na płatny parking prateru, niestety lunapark
by jeszcze nie czynny, ale jako że bramy otwarte skorzystaliśmy z okazji z myślą,
że znajdziemy tam ubikacje, Ja i Kinga, Mariusz i Sylwia, rozdzieliliśmy się Na
chwilkę, szukając ubikacje, my z Kinga znaleźliśmy otwarte tuż obok kasyno,
załatwiając tam swoje potrzeby, odnaleźliśmy się po 30 minutach, stwierdzając,
że jedziemy zobaczyć miasto. Widząc miejsce w mieście gdzie, parkowaliśmy rok
temu, pod wpływem emocji wjechałem nieświadomie pod prąd 3 pasmowej ulicy,
orientując się po chwili, kiedy widzę jak z nad przeciwka, jadą inni, szybko
odbijając na chodnik, i wjeżdżając od razu w to samo miejsce parkingowe, co rok
temu, to było piękne. Miejsce te będzie dobre, bo darmowe i łatwo nam będzie
znaleźć samochód dokładnie jak ostatnio,
PRater |
Po dotarciu na rynek, przy katedrze
opisywany w Slovakia-WienTrip 2010, spędzeniu paru chwil czas wrócić z
powrotem, sklepy były pozamykane i było jakoś tak pusto, zupełnie inaczej niż
rok temu. Niestety, mieliśmy mały problem z odnalezieniem samochodu, Chodząc po
mieście 4 godzinę krążąc w kółko, w końcu dotarliśmy do auta. Znaliśmy nazwę
ulicy, ale nikt z mieszkańców tam nie wiedział w ogóle gdzie znajduje się ta
ulica, a na mapie, którą mieliśmy też nie była ona oznaczona.
W końcu się udało!
Może już Prater będzie otwarty, a raczej na pewno, więc jedziemy jeszcze raz do
prateru. Wszystko otwarte a ludzie już się świetnie bawią. Rozdzielamy się po
raz kolejny i oglądamy piękne ekstremalne karuzele, patrzymy czy cos od
ostatniego razu się zmieniło. Prater opisywany był również we wcześniejszych postach,
więc nie ma sensu go ponownie opisywać. Zbliża się już późna godzina. Spotykamy
się wszyscy we wcześniej umówionym miejscu o wcześniej ustalonej godzinie. Czas
na Słowacje! Trasa nam już znana jeszcze zaledwie 350 km. To pryszcz w
porównaniu z tym, co już przejechaliśmy. Liptowski Mikulasz Wita!
Zakwaterowanie, znowu ten sam Hotel, ze względu na znajomości i fajne
umiejscowienie, blisko centrum. Odpoczynek, piwko i spać. Na Słowacji mamy
zamiar spędzić 3 noce.
Trasa na Liptovsky Mikulas |
Dzień 14-16 – Wycieczkę można uznać za bardzo zakończoną!
Demanowska Dolina |
Nasz kolejny dzień zaplanowaliśmy tylko na baseny termalne, saunę
i zabawę na zjeżdżalniach. Kolejne dni… Kompletnie niezaplanowane, po prostu
nie mieliśmy już pomysłów, jak spędzić ciekawie dzień, a nasze fundusze
zmierzały ku 0. Ale to nic ważne, że te ostatnie dni wyjazdu były spędzone
razem. Sylwia nam się trochę rozchorowała, więc z Mariuszem spędzili cały dzień
w Hotelu, my z Kingą, jeździliśmy po Demanovskiej dolinie, chodziliśmy troszkę
po mieście, jeszcze tylko parę pamiątkowych fotek i powrót do Polski. Trasę
dokładnie znam, ale zrobiłem mała próbę, w GPS ustawiliśmy najkrótszą trasę..
To wyznaczył nam, dziury, wsie i drogi polne, było, całkiem ciekawie i zabawnie
coś nowego. Szczęśliwie dotarliśmy do domu. Pozostało nam tylko opowiadanie znajomym
i namawianie ich do następnego wspólnego podobnego wyjazdu. Wyjazd można uznać
za bardzo udany! Tych wspomnień nikt nam nie zabierze, to pozostanie w naszych
pamięciach. Polecam każdemu na taki mały wypad po Europie i jest to możliwe do
zrealizowania za jeszcze mniejsze pieniądze niż wydała nasza ekipa.
Zapętliliśmy koło w Chorzowie, wycieczka zakończona!
Inspirujecie ludzi, zrobiliście coś naprawdę wielkiego. RESPECT!
OdpowiedzUsuńZajebiaszcza sprawa, więcej TEGO! Jak przedmówca RESPECT !
OdpowiedzUsuńmale pieniadze tzn? ile wyszlo
OdpowiedzUsuńTen Wyjazd około 1500zł na osobe ;)
OdpowiedzUsuń37 year-old Programmer Analyst I Malissa Cater, hailing from Dolbeau enjoys watching movies like "Legend of Hell House, The" and Puzzles. Took a trip to Durham Castle and Cathedral and drives a Beretta. mozna sprobowac tutaj
OdpowiedzUsuń