poniedziałek, 6 lutego 2012

EuroTrip 2011

EuroTrip 2011



Przebyte km : 4 000
Przebyte państwa : 7
Liczba osób : 4
Okres : 16 dni Wrzesień 2011
Trasa :
- Chorzów > 470 km
- Praga (Czechy) > 400 km
- Monachium (Niemcy) > 100 km
-Garmisch-Partenkirchen (Niemcy) > 70 km
- Innsbruck (Austria) > 330 km
- Venezia (Włochy) > 300 km
- Pula (Chorwacja) > 400 km
- N.P. Krka (Chorwacja) > 60 km
- Trogir (Chorwacja) > 30 km
- Split (Chorwacja) > 260 km
- N.P. Plitwickie Jeziora (Chorwacja) > 530 km
- Wiedeń (Austria) > 370 km
- Liptovsky Mikulas (Słowacja) > 200 km
- Chorzów (Polska). 

+ 480 km, na jeżdżenie po mieście i błądzenie

*Kilometry są podane w przybliżeniach.



Pokaż EuroTrip 2011 na większej mapie



Wstęp

Witam ponownie, nadszedł czas by podbić większą część Europy, tak aby wypad nie kosztował nas zbyt wiele, było upalnie i równie wspaniale jak w poprzednich naszych tripach. Wielkie szukanie, gdzie? Co? Jak? Gdzieś może blisko ? Hmm Znowu Słowacja ? Owszem czemu nie, ale jednak troszkę staje się to nudne, trzeba zobaczyć i przeżyć coś niezwykłego ! Wiele osób mówi, że jest takie miejsce w Europie, że wjeżdżając w ten kraj od razu się w nim zakochujesz, kraj ten niedawno co wywalczył niepodległość i zakończył wszelkie wojny domowe, coś takiego swojskiego polskiego i taniego. Nadal nie wiecie co to za kraj ? My ja wam podpowiem.. Bałkański, jeden z najstarszych, leży nad Adriatykiem z jedną z lepszych plaż kamienistych. Tak, to Chorwacja. Szukanie noclegu, to nie wiarygodne, jak noclegi w apartamentach, domkach są niezwykle tanie.  Ale bez sensu jechać jest w jedno miejsce „po byczyć się” i wrócić, może by tak coś po drodze zwiedzić. Hmmm.. Najpierw poinformuje moich znajomych. Mamy lipiec, może trochę i za późno na planowanie większego wyjazdu ale miejsca jeszcze są na wrzesień to czemu nie. Jak zwykle ochotników wiele, ale tu problem tkwił że w tak krótkim tempie nie nazbierają tyle pieniędzy, albo nie chcą wydać całej wypłaty na wyjazd. Ja taki jestem chce, marze to realizuje swój plan. Na pierwszym miejscu oczywiście poinformowałem kolegów z poprzedniego wyjazdu : Mariusza i Mateusza, niestety fotograf odpadł : studia, egzaminy, sesje, poprawki.  Został Mariusz, No i oczywiście moja partnerka Kinga. W trójkę ? Może być i tak, ale Mariusz był w początkach nowego swojego związku z koleżanką z Pracy, Sylwią, oczywiście mowa tutaj o Śląskim Wesołym Miasteczku. Może jednak w czwórkę ? Zaproponowałem to, że to świetny pomysł i sposób na bliższe poznanie się na wspólnym wyjeździe. Początkowo odpowiedź była pozytywna, ale nie pewna, a tak naprawdę to w sumie dowiedzieliśmy się o ilości osób dzień przed samym wyjazdem, radocha niesamowita, jak się dowiedzieliśmy, że jednak jedziemy w czwórkę i to w ostatniej chwili, więc do naszej Ekipy dołącza kolejna osoba niestety tym razem bez Mateusza, więc EKIPA Z CrewTrip na wyjazd EuroTrip2011 bo tak uprzednio został on nazwany liczy 4 osoby.  Patryka czyli mnie i Mariusza znacie z wcześniejszych wyjazdów, Kingę - kochanie Patryka, wspomnianą w poście opisujący trip po Budapeszcie, chętną na wszelkie wyjazdy, żądana przygód oraz Sylwie partnerkę Mariusza, niezwykle szalona dziewczyna, która jest podjąć wszelkie wyzwania jakie przejdą jej przez myśl. Nie ma jak kobiety w takim wyjeździe o wszystkim pomyślą i wspomogą w trudnych chwilach. Powracając do Lipca, domek wyszukany za niewielkie pieniądze, niemal, że nad samym Adriatykiem ale o tym później. Trasa ? hmm, więc co zwiedzamy po drodze ? Jedziemy przez Węgry, najprostsza i najkrótsza trasa, tamtędy najczęściej ludzie jadą swoimi samochodami do Chorwacji, ale dla nas to zbyt banalne, dawno nie byłem w Niemczech a moim marzeniem było zobaczyć Alpy, ok to idziemy w tą stronę, co dalej, po drodze mamy czeską Pragę. Patrzymy na mapę, dalej.. hmmm Venezia ? Tak ! To jest to, i zjazd do Chorwacji, ale.. Ciekawe jak wygląda rzymski amfiteatr, przecież niegdyś Chorwacja należała do cesarstwa rzymskiego ciekawe czy się znajdują tam takowe. Odpowiedź brzmi.. Oczywiście, że tak na Istrii w mieście Pula. To co ciekawego można zobaczyć w Chorwacji, na pewno Park Narodowy Krka i Plitwickie Jeziora. Wcześniej wspomniany nocleg mieści się w Trogirze a konkretnie Górny Okrąg, więc Krka mamy po drodze, a plitwickie jak będziemy wracać, to przez Słowenie do Wiednia no i tradycyjnie termalne na Słowacji. Ok więc w drogę.

Dzień 1. – Nadszedł w końcu ten dzień

Most Karola w Pradze
Wiadomo do jakiegokolwiek wyjazdu najgorszym elementem jest oczekiwanie na wyznaczony termin, szybko minęło nastąpił Wrzesień. Wyjazd dokładnie miał mieć miejsce 6 września by spokojnie pozwiedzać i mieć czas na dojazd do Chorwacji na 8 września. Nie wytrzymaliśmy tej presji i już w Niedziele, zebraliśmy się u mnie w domu wieczorem by móc już w nocy z 4 na 5 wyjechać. Druga w nocy pobudka o trzeciej wyjazd, w takich godzinach najlepiej się wyjeżdża, drogi puste, a chcieliśmy spokojnie na godzinę 8 dotrzeć do Pragi. Wszystko przygotowane, zapięte na ostatni guzik, winietki wcześniej kupione naklejone na autko, auto spakowane, aparaty gotowe, tym razem zaopatrzyliśmy się w GPS, wiec w drogę. Wyruszyliśmy według planu o godzinie 3. Autostrada non stop, spokojna droga. Wtedy to było takie dziwne uczucie, ze chcemy już tam być, chcemy już wszystko zobaczyć, uczucie nie opisania. Nagle minęliśmy napis Praga – widzieliśmy tylko czerwone dachy, tak to najbardziej charakteryzuje te miasto wszystkie dachy są czerwone niesamowity widok. Zaraz szukamy w stolicy Czech czegoś, co moglibyśmy również powiedzieć o tym mieście, że jest najpiękniejszą stolicą w Europie jak głoszą legendy. Niestety nic nie przebije, przynajmniej moim skromnym zdaniem Budapesztu. Fakt faktem Praga to również piękne miasto. Parking? Może jakiś punkt orientacyjny by się potem nie zgubić. Rzeka, to najczęściej rozpoznawalne miejsce każdego miasta, rzeka w pewnym sensie stanowi punkt orientacyjny wielkiego miasta. Praga leży nad rzeka Wełtawa, więc nie było problemu i zaparkowaliśmy zaraz przy brzegach Rzeki. Po wyjściu z auta czas się zorientować to gdzie i jak, wcześniej wyposażyliśmy się w przewodnik po Pradze z mapką no i oczywiście wcześniej wałkowane strony internetowe, co warto, co nie. Mieliśmy mało czasu by zostać w Pradze dwa dni i podziwiać wszystko a poza tym byliśmy już napaleni na to by jechać dalej i zobaczyć jeszcze więcej. Najbardziej godnym miejscem w Pradze i stawianym na pierwszym miejscu do zwiedzania jest w czeskiej Pradze jest Stare Miasto, to tam właśnie jest najwięcej zabytków, deptak, sklepy, kościoły, więc nasz cel był ku temu miejscu. Ale podstawowym elementem jest przejście najstarszym mostem Karola, ten ma prawie 500 m długości o 10 m szerokości oraz ok. 600 lat do roku 1741 był jedynym mostem na Wełtawie. Najbardziej charakteryzującymi elementami mostu są figurki przedstawiające świętych ludzi, jest ich, aż 31 na całej długości mostu. Następny etap to rynek starego miasta, serce Pragi. Ratusz, rezydencje kupców i pałace książęce oraz dwa kościoły św. Mikołaja i Tyński, spoglądają z góry na masywny współczesny pomnik narodowego bohatera, Jana Husa. Charakteryzującym elementem Ratusza jest zegar, który mówi więcej o gwiazdach niż o aktualnym czasie. Można również wjechać windą na sam szczyt i oglądać panoramę Pragi. Od razu skorzystaliśmy z okazji i wjechaliśmy na są górę, ale mieliśmy pecha, bo była to godzina 12. Dlaczego pecha? W Pradze o godzinie 12 wszyscy stoją w jednym miejscu patrzą się w stronę ratusza gdzie pan gra na trąbce, a całe miasto wyje syrenami alarmowymi, okropny dźwięk.
Muzeum figur woskowych w Pradze
W Pradze znajdują się liczne muzea, między innymi: Muzeum figur woskowych, Muzeum Marionetek czy muzeum Alfonsa Muchy – cokolwiek to znaczy, to tylko imię, po prostu słynny czaski malarz. Myśmy zdążyli zwiedzić tylko muzeum figur woskowych, w sumie nic ciekawego, aczkolwiek bardzo starannie wykonane figury znanych ludzi, czy postaci z bajek i filmowych m.in. Jak Paweł II, Michael Jackson, Stalin czy Adolf Hitler. Naprawdę w starym mieście jest tak wiele do zwiedzania, aż szkoda to opisywać trzeba po prostu tam jechać i to zobaczyć na własne oczy. Czas na Nowe Miasto. Między Starym a Nowym Miastem znajduje się mały park, głowie młodzież przesiaduje na ławkach paląc szisze albo jointy bez żadnej krępacji, nic dziwnego w Czechach palenie i posiadanie Marihuany jest legalne ! Dla nas Polaków to dziwny widok z wiadomych względów.. Marihuano przybądź do Polski! W Nowym Mieście też jest dużo do zobaczenia, najbardziej nas zainteresował tańczący dom. Piękny nowoczesny budynek o niestandardowych kształtach. Nowe miasto zupełnie odbiega od reszty, wszystko nowoczesne, ładne i zielona trawka. Po długim, meczącym i zarówno udanym dniu czas ruszyć dalej w trasę, zmęczeni, czas się przespać, tylko gdzie? Spokojnie znajdziemy najbliższa stacje i się wyśpimy w Aucie. Ze znalezieniem samochodu nie było problemu. Wyjazd z Pragi… Dalej Niemcy.. Przed granicą z Niemcami.. Jest stacja! Zatrzymujemy się. Jak tu dziwnie, szaro, buro i ponuro? Zaparkowaliśmy wśród ciężarówek i zaraz obtoczeni prostytutkami, nie tak nie może być! Jedziemy dalej.. Dam rade Red Bull i jedziemy dalej. Granica z Niemcami, znowu padają słowa Niymcy, Niymcy, Ja, Ja.. Sznela. Po 50 km zatrzymujemy się na parkingu z ubikacjami, jedyne, co z tego pamiętam to było okropnie zimno, ale za to miłe i przyjemne miejsce. Jak nam wiadomo znajdowaliśmy się niedaleko Bawarskich Lasów, gdzie występują niedźwiedzie, co mówiły o tym znaki ostrzegawcza na drogach. Pierwszy nocleg w życiu w aucie czas rozpocząć, jest godzina 23.

Widok na Stare Miasto

Dzień 2. - To, co robimy?

Granica Czechy-Niemcy
Wstaliśmy około godziny 3, konkretnie nie pamiętam. Rozciągnąć się i jechać w stronę Monachium. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, by wziąć prysznic, odświeżyć się i zjeść coś. Jedziemy dalej. Monachium Wita. Więc co tu robić godzina 6 rano, na ulicach jedni idą do pracy a drudzy zmierzają pijani lub na kacu do domu, po imprezie. Bardzo ładne miasto, pewnie dużo do zwiedzania, ale nie mieliśmy ochoty zwiedzać, wychodzić nawet z samochodu było trudno cokolwiek znaleźć. Jedyne, co odwiedziliśmy to McDonalda, ale był otwarty od godziny, 8 więc na parkingu przymknęliśmy na chwile oczy, ale nie chciało nam się dłużej czekać na otwarcie, więc wyruszyliśmy dalej na południe. A konkretnie Garmisch-Partenkirchen. Tak, czym bliżej tym coraz większe pagórki, było widać, szczyty, było pięknie i niesamowicie. Tak to Alpy! Cos pięknego i niesamowitego. Dotarliśmy do celu! Parking w jakimś orientacyjnym miejscu. Autko zaznaczyliśmy na GPS, już zupełne inny klimat, taki górski, ale nieco inny niż nasz Polski czy Słowacki. Nas interesowały skocznie narciarskie i najwyższy szczyt Niemiec Zugspitze (2962 m n.p.m.). Na początek jednak pozwiedzać troszkę miasta, kupić pamiątki, porozglądać się. Pierwszy lepszy sklep z pamiątkami… Bach, Polak, troszkę dziwny człowiek. Prowadzi sklep, w sklepie pije piwo na oczach klientów i częstuje papierosami. Mówił dziwnym językiem jak by staropolskim, albo nie bardziej takim z kujaw. Mówił, że mieszka tutaj od 30 lat a w samym mieście mieszka 50 Polaków. Dał nam wiele rad i cennych informacji, co możemy zwiedzić i zobaczyć, gdzie nocować. Facet, gadał i gadał nie umiał się nagadać. Ale było miło i sympatycznie. Szukaliśmy noclegów, niestety bez skutku. Byliśmy nawet w jakimś rodzinnym domie, że niby miał być hotel, obtoczeni kupą dzieciaków mówiących po niemiecku.. ohh jak ja nie cierpię tego języka, w końcu zadzwoniły do osoby odpowiedzialnej za ten burdel, powiedział, że będzie do 10 minut. Zrezygnowaliśmy zaraz po usłyszeniu ceny 100 € za nocleg. Ok, dajemy sobie spokój z noclegiem, coś się wymyśli. Po zapoznaniem się z miastem czas zahaczyć o sklep. Kaufland, zakupy były udane 10 butelek waniliowej coca-coli i 12 opakowań napoju waniliowego w proszku oraz cygaretki za 2 € 17 sztuk, Pall Pale. Czas na skocznie, ale gdzie one do cholery są, Dojechaliśmy przypadkowo do pięknego miejsca pod samym szczytem Zugspitze (2962 m n.p.m.)  i wyciągami, niestety nie było nas stać na skorzystanie z takich usług i wjechać kolejka na sam szczyt.
Najwyższy szczyt w Niemczech
Parę fotek i szukamy dalej. Jest! Udało się! Dotarliśmy do celu, mieliśmy szczęście akurat prowadzony był trening skoczków i skakali na igielicie, my między czasie odpoczywaliśmy, a następnie wspinaliśmy się na skocznie znaną nam tylko z Eurosportu, kiedy to Małysz zdobywał swoje medale na turnieju czterech skoczni. Robił się zmrok pora schodzić na dół. Jechać dalej i spać. To gdzie śpimy? W samochodzie rzecz jasna. Ale słyszałem, że wokół jest pełno auto campingów, może tam? Ok no to czas jechać. Ciemno, górskie, kręte drogi i miasteczko Mittenwald, wcześniej szukałem w Internecie i wiedziałem, że tam znajdziemy jakieś schronienie. Dotarliśmy do celu, piękny Auto Camping, po prostu marzenie, miejsce nie do opisania, wyglądało to jak malutkie miasteczko za czasów średniowiecza, cena za spanie w aucie to jedyne 50 €, więc szukamy dalej obok zaraz jest następny camping troszkę uboższy, godzina 23 nikogo nie ma. Szlaban otwarty.. Oo jest i człowiek, pytamy, więc go o koszty i jak to wszystko wygląda, mówi, że mamy wjechać autem a przy wyjeździe zapłacimy około 40 € za spanie w samochodzie, jeśli chodzi o prysznice to wrzucamy 50 centów do maszynki i możemy się kąpać. Postanowiliśmy, więc umiejscowić się zaraz obok na parkingu tam iść spać i po kryjomu wykapać się za 50 centów na campingowych prysznicach. Nie przejmując się tym, że w Bawarskich lasach występują niedźwiedzie, wspomniane wcześniej. Było zimno, ale daliśmy rade. Pora spać.

Skocznia narciarska w Gramisch

Dzień 3. – Coraz cieplej!

Widok na Innsbruck i Alpy
Poranek, a raczej nad ranem, porobić parę zdjęć z okolicy, bo było niesamowicie w centrum Taurów (Pasmo Alp Wschodnich). Czas jechać dalej, kolej na Innsbruck – stolice Alpejskich Taurów – flaga tego regionu jest dokładnie taka sama jak flaga Polski. Miasteczko cudowne, siedząc na ławce w samym centrum widzimy na tle wysokie, cudowne szczytu Alp. Innsbruck zobaczyliśmy powierzchownie dla nas ważne jest to by tylko tam być. W Innsbrucku można również odwiedzić skocznie narciarską, trzeba było tylko autkiem pod górę wjechać i tam był płatny parking, stamtąd było widać piękną panoramę Innsbrucka, na tle wspomniane Taury. Wstęp na skocznie niestety płatny, my stwierdziliśmy, że już mamy jedną zaliczoną w Garmisch, więc nie ma sensu znowu wspinać się na kolejną, ważne, że byliśmy, zobaczyliśmy, fotki zrobione – to jedziemy dalej, nie potrafiliśmy się doczekać cieplejszego klimatu i czegoś zupełnie innego no i oczywiście nowego państwa.  Pomimo 30 km pomiędzy Garmisch a Innsbruckiem, różnica temperatur była niemal kolosalna, w Austrii już mogliśmy pozwolić sobie na krótki rękawek bez wahania. Ok czas w drogę na południe. Dopiero zaczęła się piękna i przyjemna trasa, tunele, mosty coś niesamowitego, za ostatnim tunelem granica Włoska, w zasadzie całą Austrie przejechaliśmy w 30 minut. Autostrada była bardzo wąska i wydawała się mało bezpieczna, z jednej i z drugiej strony przepaść, chroniona zardzewiałymi belkami. Tzn. Autostrada Słońca, a wokół rozciągały się piękne góry. Hmmm.. Cały czas autostradą? Bez sensu możemy skrócić sobie drogę o 100 km i jechać na skos. Na początku po zjeździe z autostrady niestety się gubiliśmy, drogi pod autostradą były chaotycznie zbudowane. Ale daliśmy rade. Droga robiła się coraz węższa i coraz bardziej kręta, po drodze zahaczyliśmy o małe miasteczko i na parkingu od lidla musieliśmy się przebrać w coś lżejszego, krótkie spodenki.. Robiło się coraz cieplej. W końcu to są Włochy.
Czas na Włochy
 Jedziemy dalej, a droga jeszcze bardziej kręta i pod górę, Góry coraz wyższe i było widać już dolomity – pasmo górskie w Północno-Wschodniej części Włoch, zakręt i zakręt łuki były niemal o 360 st. oraz nieźle pod górę, oby Cordoba wytrzymała. Coraz cieplej, skóra, aż parzyła od słońca. Czas się zatrzymać rozciągnąć i zapytać czy my w ogóle dobrze jedziemy. Nasz GPS tracił, co chwile sygnał i się gubił w tak krętych drogach, jedyne czego wiedzieliśmy że mamy jechać w kierunku najwyższego szczytu włoskich dolomitów Marmolada (3343 m n.p.m.) , osobę, którą zapytaliśmy się o drogę wskazała nam tylko gdzie się znajdujemy. Jeszcze tylko parę fotek i jedziemy dalej. Jedziemy.. Jedziemy i jedziemy. Robi się coraz bardziej niebezpiecznie, włosi z prędkością 80 km/h znad przeciwka na drodze pełnej zakrętów oraz wąskiej „Jak dojazd do hasioka (śmietnika) pod moim blokiem” – stwierdził Mariusz. Dziewczyny nam już miękły na widok drogi i doprowadzało ich to do bólu żołądka i odruchu choroby lokomocyjnej. Długo jeszcze? Po 30 km jazdy pod górę Minoł nas napis „Znajdujesz się na wysokości ok. 2100m n.p.m. pod szczytem Marmolada (3343 m n.p.m.)” – przecież to tyle, co Chopok 2024m., z ziemi wystawał tylko ogromny głaz właśnie o wysokości 1 km od naszego auta (dolomit – na tym właśnie polega te pasmo górskie) Wokół pełno turystów i niesamowite auta, spotkaliśmy tam nawet gościa niczym Pułkownik Jose Arcadio Morales znanego z filmu „Kier-ów 2-óch” z cygarem w gębie i takim samym autem, dziwny widok. Mamy cały czas nadzieje, że dalej droga będzie w miarę wyrównana, nie dojż, że kręte drogi i niebezpieczne to jeszcze słonce i żar z nieba, ale niestety nadzieja matka głupich draga była taka sama tylko bez drzew i w dół widzieliśmy dokładnie z góry jak będziemy jechać, widok niesamowity, myśl, że musimy to pokonać okropna, mi osobiście się podobało, jako kierowca, ale niektórzy znieść tego nie potrafili, ale nie dziwie im się. Po kolejnych 30 km udało się zjechać na dół, Alpy już za nami, zaczęły się tylko tunele z przejazdami pod górami i autostrada. Venezia – 60 km. Nareszcie! Jeszcze tylko kawałek, myśmy kierowali się w kierunku półwyspu Punta Sabboni, wcześniej wyczytałem, że jest tam wiele campingów,  tani parking i tramwaj wodny do samej Wenecji. Zjazd z autostrady i polne drogi obtoczone wodą wyglądało to jak trawa w Polsce po ulewie nie potrafi wchłonąć w ziemie. Teren całkowicie płaski, w końcu dojechaliśmy na półwysep czas szukać noclegów. Zatrzymaliśmy się w pięknym miasteczku. Ludzie zupełnie inni czuli taki luz w sobie. Szukamy, pytamy, znaleźliśmy camping a dokładniej domek typu Bungalow 80 € za nocleg, a zaraz obok piękna restauracja, grała tam orkiestra pięknymi włoskimi przebojami. 100 metrów od plaży.
Dolomity
Pierwsze, co to rozciągnąć się na wygodnym łóżku po 3 dniach spędzonych w aucie. Następny krok zobaczyć w końcu Adriatyk. Kierunek plaża… Coś niesamowitego tak szerokiej, równej i czystej plaży nigdy nie widzieliśmy, może spokojne. Siedząc chwile na brzegu mówiliśmy sobie, że w tamtym kierunku mniej więcej znajduje się nasz cel i za niedługo tam będziemy – pokazując palcem w głąb Adriatyku. Stary, gdzie my jesteśmy, gdzie zawędrowaliśmy. Czas wrócić do domku, domek był malutki, ale posiadał dwa pokoje, mała kuchnie i łazienkę. To wystarczyło nam w zupełności by odpocząć. Jutro czeka nas wielki dzień – Wenecja. Jeszcze tylko do sklepu po cos do zjedzenia i piwko. Ale czekaj.. Jesteśmy we Włoszech, być tu a nie zjeść Włoskiej pizzy to tak jak pracować, ale nie chodzić do pracy, a obok przecież jest piękna restauracja z orkiestrą. Pomysł każdemu się spodobał, czas poczuć się troszkę jak bogacz. W restauracji obsłużeni przez polkę proponując nam najlepsza pizzę i najlepsze wino. Ok! Bierzemy! Pizza – coś niesamowitego, zupełnie coś innego niż u nas w Polsce w najlepszej Włoskiej restauracji, a winko.. mmm.. Wręcz nie do opisania – lekko słodkie i pierwszy raz spotkałem się z tym, że te wino mógłbym pić litrami – generalnie nie przepadam za winem. 25 € zapłaciliśmy za dwie duże pizzę oraz litr wina w dzbanie, do tego jeszcze dostawka – taki gratis od nich, jak by likier lodowy w kieliszku, każdy to dostawał cały czas do momentu, kiedy nie opuścił restauracji. Daliśmy 30€ - reszty nie trzeba za miła obsługę i czas iść spać. Łóżeczko, mięciutkie, całą noc z rozciągniętymi nogami. Boskooo..
Plaza w Punta Sabboni - Wenecja

Dzień 4. – Daleko jeszcze?

Plac Św. Marka
Czas wygrzebać się z wyrka! Ja z Kinga, kiedy Sylwia i Mariusz jeszcze spali poszliśmy zobaczyć jak wygląda plaża w dzień, parę fotek na tle wschodzącego słońca, wyszły niesamowite zdjęcia. Gdy przyszliśmy Mariusz i Sylwia poszli się jeszcze przejść i czas się spakować i wyruszyć dalej, niemal 1 km od naszego campingu znajdował się port i parking, zaparkowaliśmy za 7 €, a nie za 30€ jak w Wenecji. Kupiliśmy bilety na tramwaj wodny do Wenecji 4,5 € za osobę i wsiedliśmy na statek i po 45 minutach byliśmy już na miejscu w porcie przy Placu św. Marka – sercu Wenecji. Statkiem bujało niesamowicie, mnie i Mariusza brało już na mdłości ruch małych motorówek gorzej jak niegdyś na katowickim rondzie, woda była nabuzowana. Ok, co dalej gdzie idziemy? Na szczęście zaopatrzyliśmy się w przewodnik po Wenecji z mapką i śmiało mogliśmy poruszać się po mieście. Było gorąco i pełno ludzi wkoło, stragany. Może jakaś pamiątka? Od razu zakupiłem kieliszek z Wenecji – w każdym państwie mieście, w jakim jestem kupuje sobie pamiątkę – właśnie kieliszek. O dziwo sprzedawca potrafił mówić po polsku, nie czysto, ale dało się go zrozumieć. Nasz cel ? Na początek plac .Św. Marka jak już wcześniej wspomniałem jest to miejsce najbardziej znane w Wenecji, punkt orientacyjny oraz miejsce gdzie znajduje się najwięcej ludzi, jest to miejsce niczym Wieża Eiffla w Paryżu czy Krzywa Wieża w Pizie. Miasto, każdy kojarzy, czym się wyróżnia – kanałami, gondolami, położone na licznych bagnistych wyspach na Morzu Adriatyckim. Największy i główny kanał Wenecji to Canal Grande.  Po mieście poruszamy się drogą piechotną, ale można do każdego wartego miejsca dotrzeć doskonale rozwinięta siecią tzw. Tramwajów Wodnych. Główne uliczki pokryte są kafelkami i kostkami brukowymi połączone ze sobą małymi mostkami.  Piazza San Marco czyli Plac św. Marka ograniczają budynki pałacu Dożów i bazyliki św. Marka. Na wprost bazyliki znajduję się klasycystyczny budynek skrzydła Napoleona. Budynek łączy ze sobą budynki Starej i Nowej Prokuracji. Napoleon Bonaparte był zachwycony tamtejszą architekturą i zalecił wybudować skrzydło zamykające zabudowę placu i uznał plac za najpiękniejszy salon Europy. Do budynku Starej Prokuracji przylega wieża zegarowa, a przy Nowej Prokuracji góruje dzwonnica św. Marka. Czas iść dalej. Mijamy liczne mosty i wąskie uliczki tego miasta. Na kanałach pływa pełno gondol i prywatnych łódek – ludzie tam mieszkają i muszą czymś się poruszać, płynąć do pracy czy gdziekolwiek. Do prywatnych mieszkań można dotrzeć tylko i wyłącznie łódką.
Wąskie uliczki w Wenecji
Przy wejściach do kamienic wybudowane są drewniane porty gdzie parkują. Natomiast gondolą poruszają się głownie turyści, koszt takiej przyjemności to około 70 € za 45 minut, a dla chętnych Gondolier śpiewa oczywiście za opłatą kolejnych 100% tego, co zapłacimy za sama przejażdżkę. Oczywiście zrezygnowaliśmy z tej przyjemności i postanowiliśmy wszędzie dojść pieszo. W mieście było wiele ciekawych i dziwnych miejsc. Na przykład: Wąska uliczka – wchodzimy, tam mały placyk a na środku figurka trzymająca urwaną głowę McDonalda, a wokół plakaty z postacią Adolfa Hitlera przebranego np. za Króliczka Playboya w Niemieckim mundurze. Niymcy.. Niymcy.. Ja.. Ja… Sznela… Znowu ten sam motyw! Czas coś zjeść no to idziemy do McDonalda, ale gdzie my go tutaj znajdziemy? Sprawdziłem na GPS, aż 7 km od miejsca gdzie się znajdowaliśmy.. Z Mariuszem zrezygnowaliśmy i kupiliśmy sobie za 4€ zawijaną pizzę, ale kobiety nas przewyższyły i chciały koniecznie do McDonalda. Droga zamieniła się w jeden wielki koszmar. Gorąco upalnie, po 4 godzinach chodzenia w tłumach ludzi mieliśmy wszystkiego dość, ale w końcu dodarliśmy ku celu, ludzi jeszcze więcej, kolejka wychodziła za McDonald i zawijała się na uliczne przed. Z myślą, że nie zapłacimy dużo wchodzimy zorientować się ceny, od razu zawróciliśmy. Cena hamburgera małego, co u nas jest po 3 zł tam 4 €. Nie ma sensu wole zawijane pizzę. Po drodze jest wiele sklepów z specyficznymi maskami karnawałowymi, Wenecja słynie również z imprez karnawałowych, dlatego pełno tam takich masek. Ok no to wracamy na plac św. Marka, trochę drogi przed nami. Ale skoro już jesteśmy we Wenecji i to jeszcze na drugiej stronie wyspy może by tak iść inna drogą, tak bardziej w koło, trzeba skorzystać z okazji, jak tu jesteśmy i to obejść. Podobał się bardzo mi się tamtejszy styl architektoniczny i chciałem podziwiać dalej. Weszliśmy w Getto Weneckie jedna z dzielnic Wenecji, jedna z gorszych dzielnic Wenecji moim zdaniem. Pełno murzynów sprzedający damskie torebki wkoło, było brudno i nieprzyjemnie, ale idziemy, plan miasta w ręku i idziemy, nagle znaleźliśmy się w miejscu gdzie nie było ani jednego człowieka, wokół pełno starych kamienic, a specyficznymi okiennicami i sznurkami na pranie. Most, uliczka, most, uliczka, placyk, most, uliczka, most, placyk – o znowu w tym samym miejscu. Troszkę już byliśmy podenerwowani, ani jednej duszy, zmęczeni, powoli głodni, jak się wydostać. Uliczki były troszkę inaczej jak na mapce i dziwnie oznakowane. Jakoś wyszliśmy z tego, ale zupełnie inaczej niż planowałem na początku. Ale to nic, ważne, że już jesteśmy na miejscu. Wędrowaliśmy według napisów i strzałek wymalowanych na murach ceglanych kamienic z napisem Rialto – okazało się później, że to największy most w Wenecji.
Wenecja z Daleka
Był wysoki, niesamowity, nad kanałem Grande, parę fotek i idziemy dalej z stamtąd już niedaleko do placu św. Marka no i na statek. O 17 mieliśmy statek na wykupione wcześniej bilety, następny dopiero o 20 a byliśmy już tak zmęczeni, że po prostu nie dało się tego znieść. Skwar i natłok ludzi. Powrót – o nie znowu bujanie na statku – śmiejemy się wzajemnie z Mariuszem ciężko przeżywającą podróż, to tylko 45 minut. Po powrocie, czas pożegnać na chwile Adriatyk. Zajechaliśmy na ta samą plaże przy campingu wpadając na pomysł.. Stary! Wskakujemy do wody? No i w ten sposób wykąpaliśmy się na za czasów, woda dość słona, ale na szczęście na plaży znajdował się prysznic. Czas, ruszyć dalej w drogę. Kierunek Pula w Chorwacji, gdzie znajduje się rzymski amfiteatr. Trochę nie było nam po drodze, ale skoro już jesteśmy tak daleko no to, czemu by nie? Wyjechaliśmy z Włoch, następnie kawałek Słowenii dosłownie 15 minut trasy i nagle przejście graniczne z Chorwacja, pierwsza kontrola. Troszkę zestresowani, bo to pierwsza nasza taka kontrola, co powiedzą na zapakowane auto bagażami, wszystko rozpakowywać, a co powiedzą na dużą ilość coca-coli waniliowej i waniliowego napoju w proszku, mało tego, ja nie miałem paszportu, a Sylwia w ogóle go nie posiadała, a na dodatek ważność jej dowodu osobistego kończył się za 4 dni – taki mały szczegół, którym nie pomyśleliśmy, Do Chorwacji ponoć można wjechać właśnie na dowody osobiste, pomimo, że nie jest u Unii Europejskiej, ale jest podpisany jakiś pakt, pozwalający na to. Co prawda łamie on prawo Unii i prawo Polskie, no, ale cóż jest jak jest. Pierwsza bramka pokazaliśmy dowody – jechać uradowani, że się udało! Ale za 500 metrów kolejna bramka, już ta Chorwacja – najwyżej się wrócimy i poszukamy jakiegoś innego przejścia granicznego w końcu się musi udać, my łatwo się nie poddamy. Kontrola – „Adin, dowód za 4 dni nie ważny, na ile wy tu będziecie?” –My tylko na dwa dni, do Puli i na Węgry. –„Można jechat” – Uradowani! Witamy w Chorwacji! Nareszcie inny świat, bez Unii Europejskiej i „Oiro”. Od razu jakoś inny klimat, jakoś inaczej się czuliśmy było już zupełnie to zupełnie coś innego. A o powrocie na nieważnym już dowodzie osobistym pomyślimy później. Autostrada się zaczęła, po prostu bajka. Po 150 km zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i ucięliśmy sobie malutką 5 godzinna drzemkę w samochodzie.. Zostało nam tylko jakieś 20 km do Puli na Istrii – półwysep w Chorwacji.
Jeden z wielu kanałów Weneckich


Dzień 5. – To jest, niemożliwe – tu jest tak pięknie! 

Amfiteatr w Puli
Pobudka o godzinie czwartej, czas coś zjeść i wyruszyć dalej w drogę w zasadzie zostało nam paręnaście minut drogi do Puli, zobaczyć amfiteatr. Dotarliśmy do celu, okrążyliśmy samochodem 2 razy amfiteatr w samym centrum miasta, infrastruktura była tam strasznie chaotyczna, zresztą jak w całej Chorwacji, oprócz autostrad. W końcu się zatrzymaliśmy, jako była godzina piąta, wszystko było jeszcze pozamykane, a amfiteatr był remoncie, na ławice siedziała tylko grupa nastolatków. Wyszliśmy z auta, popatrzeliśmy sobie na zabytek z bliska porobiliśmy parę zdjęć, był pięknie oświetlony, ale nie ma sensu czekać, aż zrobi się jaśniej i więcej ludzi będzie przechodzić przez miasto, więc wyruszyliśmy dalej, tzn., w zasadzie wrócić musieliśmy około 100 km autostradą, a następnie kierunek, Trogir. Trasa była niesamowita, góry Dynarskie, zatoki, piękne widoki. Mijaliśmy skrzyżowanie na wyspę Krk, potem zaczęła się autostrada, nowiutka, równiutka, szeroka. Nagle zrobiła się mgła, po lewej i po prawej stronie było widać zeschnięte krzewy, pokryte pajęczynami, wyglądało to jak scena z dobrego horrou. Tunel, następny tunel, i następny, ale już taki 5 kilometrowy, Przy autostradzie, co jakiś czas są tablice z temperaturą powietrza, przed tunelem temperatura pokazywała około 24 stopni, o godzinie dziewiątej, 5 kilometrów dalej za tunelem, tablica wskazywała już 31 stopni, mgła już zeszła, okazało się, że wjechaliśmy w zupełnie inny klimat przejeżdżając tunelem pod górami. Krajobraz wyglądał jak pustynia, tylko, że kamienista, a na środku prosta autostrada, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej rozciągnąć kości, a dziewczyny chciały się wykapać, było bardzo ciepło, wręcz gorąco. Ok jedziemy dalej, jako, że po drodze, mamy małe miasteczko Skradin, gdzie znajduje się jedno w wejść do Parku Narodowego Krka. Jest to młody park, bo założony w 1985 roku w środkowym i dolnym brzegu rzeki Krka, Na terenie parku rzeka tworzy wodospady, kaskady oraz bystrzyny. W centralnej części parku znajduje się Jezioro Visovac, na wyspie, pośrodku, którego znajduje się klasztor Franciszkanów założony w 1445 roku. Zatrzymaliśmy się na parkingu, przeszliśmy miasteczko, wyglądające bardzo dziwnie jak na nasze realia, stare kamienice, podobne do tych z Venezi, nie tylko stare, ale i rozwalone, niektóre budynki opuszczone, w ogrodach rosły granaty, a na drodze stało parę opuszczonych i rozwalonych samochodów przykrytych brudnym starym płótnem.
Stacja benzynowa na środku kamiennej pustyni
Przechodząc jedną ulicą wśród kamienic niczym w Call of Duty, gdzie nie gdzie można było zobaczyć otwartą knajpkę a w niej mieszkańców miasta pijących piwo, wino. Czy dobrze trafiliśmy? Chyba tak, zobaczymy, co będzie dalej. Nagle ujawnia nam się mini centrum miasta, poczta, sklep i piekarnia, troszkę dalej port gdzie stały piękne jachty, wśród nich było parę z flagą Polski, niedaleko od portu stał piękny i nowoczesny budynek, odróżniał się znacząco od pozostałości, to było biuro turystyczne, tak zakupiliśmy bilety, do parku. Trzeba było wejść na statek, który pływał pomiędzy Skradinem, a P.N. Krka. Czekając na statek poznaliśmy rodzinkę z Polski, zabawni ludzie, a zwłaszcza głowa rodziny, było widać, że jest dość szalony po jego opowieściach. Mówił nam, że są organizowane specjalne wycieczki statkiem po większości Chorwackich wysp. Wsiadasz do statku zwiedzasz jedne z większych wysp przez cały dzień, a pod wieczór, dzielą się winem i tamtejszą Rakija – taka domowej roboty śliwowica, czyli pijesz do woli, za małe pieniądze. Człowiek, który nam to opowiadał dodał, że przy wysiadaniu ze statku w porcie, był tak napojony alkoholem, że wpadł do Adriatyku, śmiejąc się. Generalnie było wesoło. Statek przypłynął, okazało się, że statek jest za darmo, biletów w ogóle nie sprawdzali, ale już przy wejściu do parku bilety były sprawdzane. Znowu statek, śmiejemy się z Mariuszem, znowu to samo, co w Venezi. Widoki było cudowne, rzeka wokół góry i most autostradowy bardzo wysoko nad nami. Po wyjściu ze statku, trafiliśmy na malutkie jeziorko, do którego wpadał olbrzymi wodospad, Bardzo fajna opcja, ze w jeziorku można było się kapać.
Park Narodowy Krka
 Chcieliśmy zobaczyć, co tam jeszcze ciekawego jest do zwiedzania. Obok wodospadu była ścieżka zmierzająca, ku górze gdzie rozpoczynał się wodospad, tam też zmierzyliśmy, obserwując wodospad z bliska. Na górze były liczne stragany, z kobietami sprzedającymi wino i rakije własnej roboty, częstując i namawiając każdemu, kto przechodził. Rakija naprawdę mocna mówiła, że ma około 80 % coś w stylu tego, co piliśmy kiedyś na Słowacji: Tatrzański Czaj. Troszkę dalej, pełno małych rzek i wodospadzików oraz stare kamienne chaty, młynki do robienia mąki oraz wkoło pełno zieleni. Było po prostu pięknie nie do opisania. Czas zejść z powrotem na dół, przez zaczepiające kobiety „Przyjdź tu, smakuj, kup!” No to, co robimy? Oczywiście czas wskoczyć do orzeźwiającej wody, w taki upał, jaki tam panował to było po prostu marzenie, przepłynąć kawałek, porobić zdjęcia i dalej w drogę. Spędziliśmy tam parę chwil, następnie znowu statek i przejście przez dziwne, wyglądające na opuszczone miasteczko, a podobno mieszka tam około 3 tyś osób. Do Trogiru zostało nam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Zostało nam jeszcze trochę czasu, nad to jesteśmy dzień wcześniej na miejscu niż planowaliśmy, więc omijamy Trogir i jedziemy dalej autostradą do Splitu – duże, Chorwackie miasto, stolica Dalmacji środkowej, Po wjechaniu w miasto, w tłoczne wąskie ulice, zajechaliśmy do bardziej spokojniejszego miejsca. Tutaj pierwszy raz zobaczyliśmy tak liczne prawdziwe palmy, we Wenecji było ich troszkę, ale to nie to samo, tam nie było takiego klimatu jak tutaj. Wysiedliśmy z auta, prześlemy kawałek, zahaczyliśmy o FastFood, gdzie jadłem najlepsze hamburgery, naprawdę coś zupełnie innego niż u nas, mięso to było mięso, a ponadto, jajko, ogórek, pomidor i prawdziwa bułka. No dobra, czas jechać w końcu do tego Trogiru, wracamy się autostradą zaledwie 30 km, i wjeżdżamy w miasto. Miasto niesamowite. Przejeżdżamy most trafiamy na malutką wyspę, gdzie usadowione jest centrum miasta. Następny most, to już jest większa wyspa Ćivo, gdzie znajduje się parę dzielnic Trogiru między innymi nasza Okrąg Górny. GPS nas prowadzi. Jedziemy, przejeżdżamy obok pola Campingowego, nagle pojawił się napis Okrąg Górny, ale to dopiero połowa trasy, to było dokładnie centrum dzielnicy, droga ciągła się wzdłuż brzegu niemal, przy samej plaży dzieliły nas tylko liczne palmy i knajpy gdzie podawano koktajle. Teraz się zaczyna dopiero trasa, wąziutko na jedno autko, między murami i domami pod górkę, Jeszcze trochę, wąsko i niebezpiecznie, pełno malutkich uliczek obok, byle by nas GPS dobrze prowadził. „Dotarłeś do Celu” – krzyczy GPS, nieźle, I co teraz? Koniec drogi, wokół pełno domków, A od ulicy wędrowały małe uliczki niemal pionowe, na sam dół, gdzie były inne domku i Adriatyk. To tutaj? Zaparkujemy, zejdziemy, zobaczymy. Gdzie stoi nasz domek? hmm, Schodzimy na dół, zastanawiając się, jak zjechać tam samochodem, a co gorsza wjechać na górę, było bardzo stromo. To tutaj? Tak nasz domek znajdował się na samym dole, na skarpie, przed samym morzem i kamienną plaża, ale taką jak by wymurowaną, było równo.
Nasz domek na skarpie
Coś pięknego, domek najpiękniejszy ze wszystkich obok, widok niesamowity, dech zapierał nam w piersiach, to nie możliwe, że tutaj jesteśmy, ale niestety do domku mogliśmy wejść na drugi dzień, bo tak rezerwacje mieliśmy. Trzeba jeszcze tylko gdzieś się przespać, robiło się już ciemno, zjechaliśmy do miasta, gdzie wcześniej wiedzieliśmy pole campingowe, niestety, nie było to dla nas opłacalne, za spanie w samochodzie w bezpiecznym miejscu, zajechaliśmy na kolejną dzielnice Trogiru na wyspie Ćivo, na plaże. – Mariusz myślisz o tym samym, co ja? Tak, wskoczyliśmy do wody, było ciemno już, ale paru ludzi kapało się jeszcze woda bardzo słona, podobnie jak w Punta Sabboni, na plaży znajdował się prysznic, wykapaliśmy się pod nim, To, co śpimy tu? Na plaży? Za dużo ludzi i jakoś tutaj dziwnie jest.  Postanowiliśmy, więc jechać z powrotem, gdzie znajdował się nasz domek. Spotkaliśmy grupkę Polaków, lekko pod wpływem z butelką swojskiego wina w ręce, oczywiście nas poczęstowali, porozmawialiśmy trochę o mieście. Troszkę dalej był las, wjechaliśmy autem do lasu, zamknęliśmy się w aucie i pora spać, niestety po 5 minutach zaczęła się jedna wielka duchota, otwieramy lekko okno, po kolejnych 5 minutach, zaczęły gryźć nas komary, to była najgorsza nocka w samochodzie, ciężko było zasnąć, wystraszyło nas coś ruszającego się w krzakach, ale przeżyliśmy to, po wielogodzinnej męczarni obudziliśmy się spoceni, pogryzieni przez komary około godziny 7.
Panorama Adriatyku - Widok z naszego tarasu


Dzień 6 - 11 – Nareszcie!

Trogir
Zanim, zameldowaliśmy się w domku, pozwiedzaliśmy okolice, miasto, zrobiliśmy małe zakupy, a o godzinie 14 dopiero ujrzeliśmy wnętrze naszego mieszkanka, coś pięknego, 2 pokoje, duża łazienka, i salon z kuchnią, oprócz tego balkon a zaraz z niego zejście na taras z leżakami i różnego gatunku roślinkami egzotycznymi, czas się rozpakować, odpocząć w mięciutkim łóżeczku i do wody, na plaże, mieliśmy tak blisko do wody, bo zaledwie 50 km, wystraszyło zejść troszeczkę na dół. Cudownie, nareszcie tutaj jesteśmy, coś niesamowitego, jak tutaj pięknie, upalnie i spokojnie. Dotarliśmy do celu czas, odpoczywać, mamy na to 6 dni. Na Chorwacji podczas podróżowania samochodem wpadła nam w ucho jedna wakacyjna piosenka „Danza Kuduro” – uznaliśmy to za nutę tego wyjazdu.
 Planowaliśmy wypad na wyspę Brać, po dojechaniu do portu w Splicie, zrezygnowaliśmy, ze względu na ceny promu, a to ma być wycieczka, za małe pieniądze. Ze zwiedzenia Splitu też zrezygnowaliśmy ze względu, na to, że nie było gdzie pozostawić samochodu, wszystkie parkingi zajęte i bardzo tłoczno. Za to zwiedziliśmy dużo piękniejsze i mniejsze miasto, właśnie sam Trogir, Jak już wspomniałem wcześniej, miasto położone jest na wyspie, most łączy Trogir, z drugą wyspą Ćivo, co daje możliwość swobodnego przemieszczania się. U wejścia do portu znajduje się twierdza Kameralnego – budowla obronna, która w przeszłości chroniła mieszkańców przed napadami Turków. Architektura Trogiru zdominowana jest przez pałace, budowle sakralne i domy szlacheckie umiejscowione na Rynku starego Miasta. Trogir to labirynt wąskich i kamienistych uliczek, w których nie trudno zabłądzić. Nad głowami widać wysoko wzniesione budynki i błękitne niebo, a od czasu do czasu karmy i stragany z pamiątkami. Historia miasta zaczęła się w III w. p.n.e. gdy Grecy założyli tutaj port handlowy. Trochę później dopiero cała dalemacja została przejęta przez Słowian, a w XV w. Władze regionu objęła Wenecja, a Trogir stał się siedziba Wenecjan, do dziś czuć tam klimat architektury weneckiej, a konkretnie, romańsko-gotycki, budowle podobne do tych w Wenecji.
Trogir
Dziś Trogir jest jedną z większych miast, które znamy z prężnej gospodarki turystycznej, przystani morskiej i centrum kulturowego. Powracając do starego miasta, Starówka jest połączona z lądem mostem, który zapewnia łatwy dojazd do XVII-wiecznej Lądowej Bramy (Kopnena Vrata) - łuku zwieńczonego posągiem św. Jana z Trogiru, czyli Giovanniego Orsiniego. Żyjący w XII w. Biskup jest uznawany za patrona i opiekuna miasta. Brama otwiera drogę do, labiryntu wąskich ulic i brukowanych zaułków, gdzie działa mnóstwo modnych sklepów, restauracji i galerii sztuki. Po Trogirze przyjemnie się spaceruje, podziwiając detale architektoniczne zdobiące liczne dziedzińce, kościoły i pałace. W planie zwiedzania trzeba koniecznie umieścić katedrę, której budowę rozpoczęto w XIII w. Świątynię zdobi gotycka kampanila. Portal zachodni, wyrzeźbiony w 1240 r. przez mistrza Radovana, to bodaj najwspanialsze dzieło sztuki romańskiej w Chorwacji. Artysta przedstawił wielu świętych i aniołów, sceny z życia codziennego oraz pory roku ilustrowane różnymi wydarze­niami typowymi dla wsi. Na górnym łuku umieścił narodziny Chrystusa, a na kolumnach po obu stronach drzwi — Adama i Ewę stojących na dwóch lwach. Wewnątrz kryją się kolejne skar­by, w tym XIII-wieczna, ośmioboczna, kamienna ambona, drewniane stalle chóru oraz XV-wieczna kaplica św. Jana z Trogiru. W kaplicy warto zwrócić uwagę na rzeźby anio­łów i cherubinów, wnęki w kształcie muszli oraz mister­nie rzeźbiony sarkofag. Przy katedrze stoi ratusz, w którego ścianę wmurowano tablicę upamiętniającą wpisanie Trogiru na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO w 1997 r. Po drugiej stronie placu wznosi się wenecka log­gia, dawna siedziba sądu miej­skiego, ozdobiona XV-wieczną płaskorzeźbą przedstawiającą Sprawiedliwość. Jej twórcą jest Nikola Firentinac, projektant kaplicy św. Jana. Główna ulica miasta, Gradska, prowadzi do bramy Miejskiej. (Gradska Vrata) i na Rivę -przyjemną promenadę, z której rozciąga się widok na morze i wyspę Ciovo. Z promenady można sobie urzą­dzić spacer naokoło wyspy, mijając XV-wieczną twierdzę Kamerlengo. Coś pięknego trzeba to po prostu zobaczyć i ocenić samemu czy można się w każdym zakątku Chorwacji zakochać. Jeśli chodzi o ruch uliczny to wygląda to bardzo chaotycznie, samowolka. Najgorzej jak wpadniesz w korek wracając ze sklepu, gwarantowane mleko skiśnięte, a czekolada roztopiona, ze względu na wysokie temperatury tam panujące, prowadziłem cały czas na boso, może to i dziwne, ale bardzo wygodne. Oprócz zwiedzania miasta, piliśmy wino zakupione w starej kamienicy u dziadka, który sam je pędził oraz pozwoliliśmy sobie na przyrządzanie w naszej kuchni spaghetti oraz desery owocowe. Owoce były tam bardzo tanie, zwłaszcza w okresie po sezonowym. W Trogirze głownie spędzaliśmy czas na plaży, więc nie ma sensu opisywać każdego dnia po kolei. Ale mogę zagwarantować, że jedząc tam, na pewno się każdemu spodoba i każdy znajdzie coś dla siebie.
Widok na Trogir z Twierdzy


Dzień 12. – Pora wracać.

Park Narodowy Plitwickie Jeziora
Niestety po cudownych dniach spędzonych w Trogirze, czas wracać, po drodze mamy do zwiedzenia, Plitwickie Jeziora – coś podobnego do parku narodowego Krka, Wiedeń i standardowo Liptowski Mikulasz. Wstaliśmy o godzinie 5, chcąc z Mariuszem pożegnać Adriatyk, wskoczyliśmy do niego po raz ostatni, to było szaleństwo, temperatura, jak to o wschodzie słońca była niska. Po kąpieli, czas się tylko spakować i ze smutkiem pożegnać Trogir. Niestety nic nie może być piękne wiecznie, a na dodatek, kobieta, która była opiekunem domku, pobrała od nas opłatę za liczne pranie 50€, a na dodatek później osądziła nas o okradnięcie widelców, co było absurdem, pomijając ten fakt czas spędzony tam był niesamowity, wręcz nie do opisania i nikt nam tego nie zabierze. Po opuszczeniu Trogiru, klimat wakacyjny malał, po paru godzinach jazdy dojechaliśmy do Plitwickich Jezior, to kolejny wspaniały park narodowy w Chorwacji. Położony 140 km od Zagrzebia, niedaleko wschodniej granicy z Bośnią i Hercegowiną, założony w 1949 roku. Jego największą atrakcją jest 16 krasowych jezior połączonych ze sobą licznymi wodospadami.
P.N. Plitwickie Jeziora
Niestety na terenie parku obowiązuje całkowity zakaz kąpieli. Do wyboru jest wiele opcji zwiedzania parku, różne długości trasy, myśmy wybrali tą najkrótszą, zawierała między innymi 3 minutowy przepływ promem przez małe jeziorko na drugą stronę brzegu. Znowu Statek… Zwiedzanie zaczęło się od wjazdem busem pod niewielką górę, następnie już pieszo trzeba było zejść na dół specjalnie wyznaczoną trasę, mijając, jeziorka i wodospady. Po 4 godzinach chodzenia, czas jechać dalej, niestety zmartwieni, bo jak wspomniałem wcześniej, Sylwia miała nieważny dowód osobisty, mamy nadzieje, że uda się, w najgorszym wypadku, pojedziemy do Zagrzebia do konsulu z prośbą o wydanie, tymczasowego paszportu. Tuż przed granicą ze Słowenia, znowu to samo strach, zadawaliśmy sobie pytanie czy uda nam się przejechać przez granice. Pierwszy Celnik, prawie zasypiał, spojrzał na samochód kazał nam jechać dalej, drugi celnik, był tak zajęty rozmową ze swoim kolega, gdy podaliśmy mu dowody rozwinięte jak karty w wachlarz, ten wziął je złożył je do jednej kupy i oddał z powrotem. No to się udało! Na Słowenii zatrzymaliśmy się by zatankować i rozprostować kości i jedziemy dalej, zmierzamy do Wiednia, 50 km przed Wiedniem po przejechanych 1000 km, od Trogiru, pora, na odpoczynek i sen. Zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie było wszystko, stacja benzynowa, bar i bogato wyglądający pięcio-gwiazdkowy Hotel, zdecydowaliśmy się na nocleg w samochodzie. Temperatura była już zupełnie inna, było bardzo chłodno, ja miałem potrzebę kąpieli, więc wziąłem prysznic na stacji benzynowej i idziemy spać, Już odbierało nam jedno z ulubionych słowackich stacji radiowych. Pora spać… Znowu nocowanie w samochodzie, ale to tylko jedna noc.

Dzień 13 – Zagubieni we Wiedniu.

Wiedeń
4 rano, pora wstać, zjeść i dotrzeć do Wiednia. Tak też uczyniliśmy do Wiednia wjechaliśmy już o godzinie 7. Parkując na osiedlowej ulicy pod praterem, gdzie parkowaliśmy dokładnie rok temu, ale niestety atmosfera tam nie była zbyt przyjazna, Bary, otwarte, przed nimi pijani ludzie, którzy krzyczeli na całą ulice, a na dodatek podjeżdża taksówka, z dwoma o dość dużych gabarytach facetów zatrzymują się i wskazują na nas palcem i coś do siebie mówią, zaraz zabraliśmy z stamtąd manatki, i próbowaliśmy wyjechać z tego osiedla, wjeżdżając od razu na płatny parking prateru, niestety lunapark by jeszcze nie czynny, ale jako że bramy otwarte skorzystaliśmy z okazji z myślą, że znajdziemy tam ubikacje, Ja i Kinga, Mariusz i Sylwia, rozdzieliliśmy się Na chwilkę, szukając ubikacje, my z Kinga znaleźliśmy otwarte tuż obok kasyno, załatwiając tam swoje potrzeby, odnaleźliśmy się po 30 minutach, stwierdzając, że jedziemy zobaczyć miasto. Widząc miejsce w mieście gdzie, parkowaliśmy rok temu, pod wpływem emocji wjechałem nieświadomie pod prąd 3 pasmowej ulicy, orientując się po chwili, kiedy widzę jak z nad przeciwka, jadą inni, szybko odbijając na chodnik, i wjeżdżając od razu w to samo miejsce parkingowe, co rok temu, to było piękne. Miejsce te będzie dobre, bo darmowe i łatwo nam będzie znaleźć samochód dokładnie jak ostatnio,
PRater
Po dotarciu na rynek, przy katedrze opisywany w Slovakia-WienTrip 2010, spędzeniu paru chwil czas wrócić z powrotem, sklepy były pozamykane i było jakoś tak pusto, zupełnie inaczej niż rok temu. Niestety, mieliśmy mały problem z odnalezieniem samochodu, Chodząc po mieście 4 godzinę krążąc w kółko, w końcu dotarliśmy do auta. Znaliśmy nazwę ulicy, ale nikt z mieszkańców tam nie wiedział w ogóle gdzie znajduje się ta ulica, a na mapie, którą mieliśmy też nie była ona oznaczona.
W końcu się udało! Może już Prater będzie otwarty, a raczej na pewno, więc jedziemy jeszcze raz do prateru. Wszystko otwarte a ludzie już się świetnie bawią. Rozdzielamy się po raz kolejny i oglądamy piękne ekstremalne karuzele, patrzymy czy cos od ostatniego razu się zmieniło. Prater opisywany był również we wcześniejszych postach, więc nie ma sensu go ponownie opisywać. Zbliża się już późna godzina. Spotykamy się wszyscy we wcześniej umówionym miejscu o wcześniej ustalonej godzinie. Czas na Słowacje! Trasa nam już znana jeszcze zaledwie 350 km. To pryszcz w porównaniu z tym, co już przejechaliśmy. Liptowski Mikulasz Wita! Zakwaterowanie, znowu ten sam Hotel, ze względu na znajomości i fajne umiejscowienie, blisko centrum. Odpoczynek, piwko i spać. Na Słowacji mamy zamiar spędzić 3 noce.
Trasa na Liptovsky Mikulas


Dzień 14-16 – Wycieczkę można uznać za bardzo zakończoną!

Demanowska Dolina
Nasz kolejny dzień zaplanowaliśmy tylko na baseny termalne, saunę i zabawę na zjeżdżalniach. Kolejne dni… Kompletnie niezaplanowane, po prostu nie mieliśmy już pomysłów, jak spędzić ciekawie dzień, a nasze fundusze zmierzały ku 0. Ale to nic ważne, że te ostatnie dni wyjazdu były spędzone razem. Sylwia nam się trochę rozchorowała, więc z Mariuszem spędzili cały dzień w Hotelu, my z Kingą, jeździliśmy po Demanovskiej dolinie, chodziliśmy troszkę po mieście, jeszcze tylko parę pamiątkowych fotek i powrót do Polski. Trasę dokładnie znam, ale zrobiłem mała próbę, w GPS ustawiliśmy najkrótszą trasę.. To wyznaczył nam, dziury, wsie i drogi polne, było, całkiem ciekawie i zabawnie coś nowego. Szczęśliwie dotarliśmy do domu. Pozostało nam tylko opowiadanie znajomym i namawianie ich do następnego wspólnego podobnego wyjazdu. Wyjazd można uznać za bardzo udany! Tych wspomnień nikt nam nie zabierze, to pozostanie w naszych pamięciach. Polecam każdemu na taki mały wypad po Europie i jest to możliwe do zrealizowania za jeszcze mniejsze pieniądze niż wydała nasza ekipa. Zapętliliśmy koło w Chorzowie, wycieczka zakończona!


Witamy w Polsce




5 komentarzy:

  1. Inspirujecie ludzi, zrobiliście coś naprawdę wielkiego. RESPECT!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zajebiaszcza sprawa, więcej TEGO! Jak przedmówca RESPECT !

    OdpowiedzUsuń
  3. male pieniadze tzn? ile wyszlo

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten Wyjazd około 1500zł na osobe ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. 37 year-old Programmer Analyst I Malissa Cater, hailing from Dolbeau enjoys watching movies like "Legend of Hell House, The" and Puzzles. Took a trip to Durham Castle and Cathedral and drives a Beretta. mozna sprobowac tutaj

    OdpowiedzUsuń